viernes, 26 de diciembre de 2014

Po raz drugi...

Moj skromny artykulik w Biuletynie Ambasady RP w Chile.

Wersja polska:

http://issuu.com/tende/docs/biuletyn_pa__dziernik

Mi articulo en el Boletin de la Embajada de Polonia en Chile.

Version española:

http://issuu.com/tende/docs/biuletyn_pa__dziernik_es/0

miércoles, 5 de noviembre de 2014

Magia po raz drugi

Wciaz nie moge uwierzyc w to, co ostatnio sie wydarzylo. Ktoregos spokojnego wieczora, grzejac sie na tarasie dostalam wiadomosc na "fanpejdzu" na facebooku. Napisal do mnie Mirek, wierny czytelnik moich przemyslen blogowych. W zyciu Mirka nie widzialam, nie rozmawialam z nim, ani nie mamy zadnych wspolnych znajomych. Mirek po prostu szukal w internecie informacji o Chile i tak trafil na moje tworzone mozolnie wpisy. Magiczny moment. 

domingo, 2 de noviembre de 2014

Mieszczuch w Concepción. Czesc 1.


Czy jestem mieszczuchem i co to znaczy?
Zjawilismy sie w Concepción o 5.30 rano. Powiedzialam do towarzysza mojej podrozy "chodz, poszukamy jakiegos calodobowego Maca. Na pewno serwuja juz sniadania." Sama nie moge uwierzyc, ze w ogole przyszlo mi do glowy jedzenie w fast foodzie o tej godzinie, ale na szczescie i nieszczescie okazalo sie, ze i tak jest to niemozliwe. W tym spokojnym i opieszalym miescie nie ma chyba zadnego lokalu calodobowego, co szybko zweryfikowalam na ipadzie. Poczulam sie jak prawdziwy mieszczuch. Przyjechala dziewczyna z kilkumilionowego Santiago i zachcialo jej sie obslugi calodobowej i jeszcze biega po stacji szukajac zasiegu... Tu czas plynie wolno. Ludzie sie nie spiesza. Wszyscy sie spozniaja (poza autobusem z Santiago) i nikomu to nie przeszkadza. Kurtuazyjnie mowia "przepraszam, cos mnie zatrzymalo", ale i tak nikt tak naprawde nie zwraca na to uwagi.  

lunes, 27 de octubre de 2014

Kolejne filmiki

Wstyd sie przyznac,ze zyjac w XXI wieku nie mialam okazji edytowac wczesniej zadnego video... Nie posiadalam nawet zadnego programu czy aplikacji do obrobki filmikow. Przede mna nowe wyzwanie. Juz niedlugo moje filmiki nabiora nowego "ksztaltu" i bedzie sie je zdecydowanie lepiej ogladalo. Teraz zapraszam na podroz helikopterem i ... Ale urwal! po chilijsku!

ps. By w przyszlosci latwiej bylo odnalezc filmiki, dodalam zakladke Video. Bede umieszczac tam za kazdym razem linki z postow i tworzyc swoja mala biblioteczke video.

Lot helikopterem


Helikopter startuje

domingo, 26 de octubre de 2014

Mala nowosc na blogu

Dzisiaj zrodzila sie w mojej glowie nowa idea. Juz niedlugo blog dorobi sie brata - kanalu YouTube, na ktory bede wrzucac filmiki wlasnego autorstwa. Na razie jest to tylko eksperyment. Zobaczmy czy sie sprawdzi. Na razie bawiac sie programem do tworzenia filmikow zrobilam tylko maly pokaz slajdow z racji braku materialow... Juz niedlugo zaprosze Was na wycieczke po Santiago i pokaze Wam miasto swoimi oczami :)


Slideshow Las Condes

martes, 21 de octubre de 2014

Miedzynarodowe Forum Inwestycyjne Chile 2015


Pozostalo juz bardzo malo czasu by zapisac sie na Miedzynarodowe Forum Inwestycyjne w Chile, ktore odbedzie sie w styczniu 2015 roku. Aplikacje mozna wysylac jedynie do konca pazdziernika, czyli zostalo doslownie pare dni.

Wojna hiszpansko-chilijska, czyli (nie)powazne rozwazania po polnocy przy herbacie.

Choc Hiszpanie i jej mieszkancow pokochalam calym sercem, mieszkajac w Madrycie prawie 3 lata, to jednak troche obiektywizmu mi pozostalo i nie idealizuje tego narodu. A na dodatek czuje zawod i niesmak. Z tym poznawaniem danej kultury to jest troche tak, jak z poznawaniem nowego partnera. Nie wiemy o nim nic, dopoki nie wyjmiemy go ze swojego srodowiska i nie zabierzemy w nowe miejsce i zobaczymy dopiero wtedy jakim jest naprawde czlowiekiem. Bylo dla mnie duzym zaskoczeniem, ze Hiszpanie zachowuja sie w Chile nieraz brzydko, czasem wyjatkowo niestosownie a przede wszystkim nie adaptuja sie zupelnie. Malo tego, nie przejawiaja nawet najmniejszej checi zaadaptowania sie. Oczywiscie, generalizuje. Nie da sie napisac o wszystkich, poznanych przeze mnie, przedstawicielach tego kraju w jednym poscie.

lunes, 13 de octubre de 2014

Male swieto na blogu.

Ostatnio duzo tu magii i o magii. :)

Ponad 6000 wizyt na blogu i 9 miesiecy i 3 dni. 277 dni. Tyle czasu uplynelo od kiedy moje stopy po raz pierwszy stanely na ziemi chilijskiej a w nozdrza uderzylo gorace powietrze i letni, styczniowy upal. Jest zatem co swietowac. Kazda okazja jest dobra do swietowania. Pierwsze wrazenie. Pierwsza pomylka. Pierwsze dni, pierwsze problemy. Pierwsze zakupy i pierwszy komentarz "ale tu drogo!". Pierwsze opalanie i pierwsze poparzenie, pomimo kremu z wysokim filtrem. Przez 9 miesiecy nauczylam sie bardzo duzo o tym miejscu, o ludziach, ktorzy tu zyja, o klimacie, o trzesieniach ziemi, tsunami czy zwyklych "temblorach". Mozna czytac nieskonczenie wiele o kraju, do ktorego sie jedzie po raz pierwszy w zyciu, ale to i tak nie przygotuje nas w stu procentach. Dla przykladu - przeczytalam wrazenia ludzi z przezytych temblorow (mini trzesien ziemi) i opisy mroza krew w zylach. Ja sama przezylam kilka mocniejszych wstrzasow i... pff... az mi sie komentowac nie chce. Tylko jeden - 6,4 w skali Richtera - zrobil na mnie wrazenie. Popekaly w barze szyby w oknach, a ziemia nagle prawie mi zniknela pod nogami na pare sekund. Jednak obylo sie bez upadkow. Chwila strachu i po wszystkim. Wychodze z zalozenia, ze czytac trzeba, bo daje nam to przynajmniej jakis obrazek i z pewnoscia w jakims stopniu przygotowuje na to, co moze nas spotkac, ale przezyc trzeba wszystko samemu. Nikt tego za nas nie zrobi. Nawet najlepszy przewodnik.


lunes, 6 de octubre de 2014

Magia, magia, magia!

Jakis czas temu, mialam niesamowita mozliwosc spelnienia swoich marzen. Zupelnie przypadkiem. To chyba wlasnie ten element zaskoczenia sprawia, ze niektore rzeczy sprawiaja nam jeszcze wiecej frajdy. Opowiem dzis historie o tym, jak zostalam kopciuszkiem na dwa dni. Nie ma tu romantycznego happy endu. Jest za to magia. 
Pewnego czwartkowego wieczora, gdy mialam juz wychodzic znowu za pozno z pracy a Juan byl w podrozy do La Serena, zadzwieczal moj telefon dajac znak, ze przyszla wiadomosc na messenger facebookowy. O tej porze?? Przeciez o tej porze Polska spi. Sprawdzilam szybko, stojac juz w drzwiach kancelarii wiadomosc i czytam "Czesc Karola, jestesmy w Buenos, jutro bedziemy w Santiago na chwile, moze chcesz sie spotkac?". Kto? Nie wiem. Jutro? Nie moge, pracuje. Gdy wrocilam do domu, porozmawialam chwile z tajemniczym nadawca wiadomosci i wszystko stalo sie jasne. Galkowo (google it! :)) jak zwykle polaczylo ludzi. Nastepnego dnia rano szybko dogadalam sie z szefem, mowiac mu jaka jest sytuacja i... dostalam wolne bez wolnego. Czyli nikt mi pensji nie obcial a nie przyslugiwaly mi wciaz wakacje, wiec ich tez nikt nie odliczyl. To juz pierwszy magiczny element tej historii.

lunes, 29 de septiembre de 2014

KGHM i Sierra Gorda.



W nadchodzaca srode - 1 pazdziernika 2014 r. - odbedzie sie inauguracja projektu gorniczego Sierra Gorda, ktorego matka (a moze ojcem :)) jest polska spolka KGHM. Z okazji tej, rozpisala sie o tym wielkim wydarzeniu prasa chilijska. Postanowilam, ze dla odmiany, nie zamieszcze dzis wlasnego tekstu, ale tlumaczenie opublikowanego w portalu emol.com (taki nasz onet) artykulu opisujacego przedsiewziecie oraz relacji Polski i Chile bardziej ogolnie w sektorze gorniczym. Ponizej znajduje sie link prowadzacy bezposrednio do oryginalnego tekstu. Zapraszam do lektury!

lunes, 15 de septiembre de 2014

Weekend w Valparaiso

To juz moja druga wizyta w Valpo, jak miasteczko to nazywaja leniwie miejscowi. O miescie portowym pisalam juz wczesniej tez i na blogu. Tym razem jednak przyjrzalam sie temu miejscu lepiej i... zakochalam sie. Czyli zupelnie inne wrazenia wynioslam z tej wyprawy weekendowej. W sobote postanowilismy sie zgubic na wzgorzach i dac poniesc tam, gdzie nas zaprowadza strome uliczki. Zaczelismy spacer obowiazkowo od wjazdu jedna z licznych, utrzymywanych przez miasto, wind. Windy sa stare, sprawiaja wrazenie ledwo dzialajacych i jakby mialy im zaraz liny puscic a my mielibysmy spasc z impetem na sam dol i zakonczyc wycieczke w budce kontrolera. Widok na ocean, port i Viña del Mar w otoczeniu pieknych starych domow. To lubie. Za pierwszym razem mialam wrazenie, ze to okropnie biedne miejsce i strasznie smutne pomimo kolorowych domkow i wszechobecnego dosc artystycznego graffiti. Coz, dalej uwazam, ze jest biedne. Bo jest. Taka prawda. Jednak sa miejsca gdzie widac pieniadze i gust. Nie brakuje knajpek, kawiarenek, modnych sklepikow z recznymi wyrobami, domowymi wypiekami i hipsterskich dodatkow.


miércoles, 3 de septiembre de 2014

I´m back!

Pewnie nikt sie juz tego nie spodziewal, ale.... ZYJE! Malo tego, postanowilam nawet cos napisac.
Obiecalam w ostatnim tekscie post o meblach. Kto sledzi mnie na wspanialym "fejsbuku" ten wie, ze czasem Chile nie kocham tak bardzo i musze polamentowac i pobiadolic sobie troszeczke od czasu do czasu. Gdy w jednym z wielkich, komercyjnych, zupelnie nieoryginalnych sklepow z meblami i artykulami dekoracyjnymi dorwalam arcydzielo z wymalowanym tekstem Keep calm and love Chile tak sie usmialam w duchu, ze musialam przywlec ze soba to dzielo, godne niemalze ironii Salvadora Dali i powiesic w dobrze wyeksponowanym miejscu. Na szczescie bylo tanie, wiec moje nowe motto przelane na drewniane deski nie zruinowalo moich finansow osobistych. Jak juz wspominalam wczesniej IKEA tu nie istnieje, wiec jej lokalny odpowiednik, HOMY nalezacy do giganta monopolisty - grupy Falabella, sluzyl mi przy zaspokajaniu mych fantazji architekta wnetrz, ktorym kazda kobieta sie czuje, gdy dostaje klucz do nowego lokum.


domingo, 20 de julio de 2014

O poszukiwaniach mieszkan

Dlugo zastanawialam sie co napisac w nowym poscie a potem zlapalam brzydsza kuzynke grypy - Influenze. To taki wstretny wirus, krewniak ptasiej grypy, ktory wywoluje wysoka goraczke i powoduje, ze mozg nam sie roztapia patrzac bezwiednie w sufit. Tyle o zarazkach. Glownym tematem dzisiejszego posta mialo byc poszukiwanie mieszkan. Chcialam znalezc sobie jaskinie w bezpiecznej dzielnicy, ktora znam i czuje sie w niej dobrze. Niestety gdzie bezpiecznie to nie najtaniej. Wyniki wyszukiwan wiec automatycznie ograniczyly sie same do jedynie kilku mieszkan aktualnie dostepnych ze wzgledu na dostepny niski budzet. Nalezy dodac, ze te mieszkania jednego dnia sa a nastepnego juz nie. W tej dzielnicy wynajmuja sie zwykle z dnia na dzien. I to prawie bez wzgledu na cene. Taki jest popyt na moj sektor. Szybko wiec zorganizowalam sobie liste zwiedzania i w jeden weekend zobaczylam 6 mieszkan plus kilka dodatkowych w czasie przerw obiadowych w ciagu tygodnia. Skonczylam glodna i malo zadowolona.

jueves, 10 de julio de 2014

sábado, 14 de junio de 2014

O Chilijczykach

Dzis post inny, bo nie o mnie. Dzis o Chilijczykach. A to sa straszne marudy z tych Chilijczykow. Zawsze przypisywalo nam sie te ceche jako hobby narodowe. Nie ma nic lepszego niz wstac i od rana sobie pomarudzic. Ewidentnie nie tylko my o tym wiemy. Powiedzialabym nawet, ze zostajemy mocno w tyle za naszymi przyjaciolmi z innego kontynentu. Tu narzekac mozna na deszcz bo ulice sa mokre, na zimno (bo przeciez +10 stopni to mroz, na dlugie godziny pracy, choc nic sie w tym czasie nie zrobilo, na ilosc kradziezy, choc nikt nikomu nie pomaga a wrecz udaje, ze nic nie widzi... lista powodow do marudzenia jest dluga i moglabym spedzic caly dzien wyliczajac powody do niezadowolenia u Chilijczykow ale najsmieszniejsze w tym wszystkim jest to, ze we wszystkich statystykach jakie widzialam i artykulach wynik jest zawsze ten sam - obywatele Chile sa co do zasady z zycia zadowoleni. Czy zatem marudzenie to ich hobby? W ostatnim tygodniu faktycznie padalo sporo, ale ja to widzialam raczej jako powod do radosci. Nie ma nic lepszego niz dzien po deszczu! Smog i caly syf miejski opadl, widac osniezone szczyty i sloneczko budzi do zycia. Nie da sie nic poradzic na to, ze jak deszcz pada to ulice sa mokre, wiec tu chyba marudza tak zeby sobie tylko pomarudzic. Jeden facet na ulicy powiedzial nawet "pieprzone Santiago! Tego w Londynie nie uswiadczysz!". Ciekawe, w ktorym Londynie byl, bo ten ktory ja znam, jest dosc deszczowy w porownaniu z Santiago, gdzie na palcach jednej reki moge policzyc ilosc mokrych dni w ciagu 5 miesiecy, jakie przyszlo mi tu przezyc do tej pory.
Najczestszym powodem do marudzenia jest jednak zimno. Smiac mi sie chce. Jedyne zimno jakie ja odczuwalam bylo w moim wlasnym domu. Do wczoraj. Na szczescie wlaczyli wreszcie ogrzewanie. Klimat jest tu bardzo laskawy. Raz bylo mi zimno poza domem - wczoraj rano. 1 stopien i troszke skostnialy mi lapki w drodze do pracy ale juz w ciagu dnia temperatura wzrosla do 13 stopni i naprawde nie ma nad czym plakac. Zimna biedaki nie zaznali prawdziwego. Zawsze sie w duszy smieje - wyslac takiego Chilijczyka do Warszawy w lutym i wroci z taka trauma, ze juz nigdy przez zeby nawet nie powie, ze mu zimno w Santiago.
Lubia tez narzekac na ilosc kradziezy w Chile. Faktycznie kradna tu na potege. W ciagu miesiaca obrobili dwie (juz ex) kolezanki z pracy. Jedna probowala sie bronic i nie chciala oddac torby i skonczyla na zwolnieniu trzy tygodnie. Druga nawet nie zorientowala sie kiedy ja okradli. Siedziala w stabucksie z kolezanka i dopiero kiedy sie zaczela zbierac do wyjscia zauwazyla, ze torba magicznie zniknela. W zadnym z tych dwoch przypadkow nikt nie zareagowal, a miejsca kradziezy byly zatloczone. W mojej obecnosci okradziono apteke z pampersow i innych produktow pierwszej potrzeby. Nikt nie zareagowal. Stwierdzono jedynie "O! Okradli nas."
Mam pierwsze negatywne bardzo wrazenie z Chile. W pewien dziwny sposob daje sie przyzwolenie spoleczne na kradzieze. Nikt nie reaguje, nikogo to nie obchodzi, jedynie wszyscy potwierdzaja - no tak, kradnie sie duzo. Lubia tez dawac rady - nie nos przy sobie rzeczy cennych. Rada dosc oczywista ale cenna. Nie wszyscy o tym wiedza czy pamietaja. W szczegolnosci turysci. Tych sie okrada bardzo latwo. O tym w innym poscie bo mialo byc o marudzeniu. Najsmieszniejszym powodem do marudzenia jest ilosc pracy, ktora niby obciazeni sa Chilijczycy. Dodam w temacie tylko tyle - wskaznik produktywnosci maja nizszy o wieeeeele od Hiszpanow, ktorzy juz mi sie wydawali wyjatkowo leniwi i malo produktywni. Nie bede nawet porownywac do Polakow, bo jestesmy jak pszczolki pracowici i ceni sie nas za wydajnosc.
Podsumowujac - Chile, nie marudz! Nie masz na co i po co!

miércoles, 11 de junio de 2014

Weekend z gosciem w domu p.2

Minal tydzien pracy i przyszedl kolejny weekend. Gosc wciaz byl z nami. Poczatkowo plany weekendowe skladaly sie z wyjazdu do Viñi i nawet mielismy zarezerwowane auto do wypozyczenia na pare dni. W ciagu tygodnia plany jednak ulegly zmianie, gdy szef postanowil zaprosic wszystkich na asado do siebie do domu, ktory znajduje sie rowniez na wybrzezu. W Algarrobo. Czyli na poludnie od Valparaiso. Juan pojechal z Pepe do Viñi a ja z nowymi znajomymi z pracy do szefa na wyzerke. Chalupa pieknie polozona na wzgorzu z widokiem na (bezpiecznie) oddalona plaze i slychac nawet szum oceanu. W zwiazku z tym, ze nie ma mozliwosci zeby jakis sasiad podgladal domownikow to wiekszosc prawie wszystkie sciany zewnetrzne tworza wielkie okna. Do tego fantatyczny taras z basenem i specjalnym miejscem do robienia asado. Malowniczo, cicho i spokojnie. Jedyne co "burzyc" moze ten spokoj to 3 wielkie biale psiaki przypominajace krzyzowke niedzwiedzi polarnych z owczarkami niemieckimi (od tych ostatnich z reszta rasa ta pochodzi naprawde). Jesli pamiec mnie nie myli to sa to owczarki szwajcarskie. A do tego male dwie biale kulki ujadajace. Dzien uplynal nam na jedzeniu, spacerowaniu i zwiedzaniu pobliskiego portu jachtowego. Moze kiedys stanie tam moja wlasna lodka... ;) Wieczorem podjechali po mnie Juan i Pepe z zamyslem zabrania do domu, ale goscinnosc szefa sprawila, ze do domu wrocilismy dopiero o 2 w nocy. Dzien spedzony wyjatkowo sympatycznie. Zintegrowalam sie ze wspolpracownikami i poodychalam troche wreszcie swiezym powietrzem bez smogu. Zdecydowanie moge powiedziec (dodatkowo piszac ten post z duzym opoznieniem), ze mialam duzo szczescia znalezc sie tam gdzie sie znalazlam. Atmosfera w pracy fantastyczna, szefowie super wyluzowani, choc oczywiscie nikt nie zapomina o tym kto szefem jest, interesujace projekty i perspektywa rozwoju i poszerzenia horyzontow.

W niedziele wybralismy sie na wycieczke w gory, tuz za miasto, korzystajac wciaz z pozyczonego auta. Mala miescinka narciarska nazywa sie Farellones i jak widac na zdjeciach ponizej, jest to raczej miejsce aktywne jedynie w sezonie. By dostac sie na sam szczyt trzeba pokonac 50 bardzo ostrych zakretow. Warto! Widok fantastyczny! A nad glowami lataja kondory! Niestety nie udalo mi sie sfotografowac zadnego, wiec nie ma dowodow. Moze nastepnym razem. Zamiast sie rozpisywac... zapraszam do galerii!


 W drodze na szczyt. Przystanek by nabrac swiezego powietrza i... zrelaksowac zoladek po 30 zakretach.






 Niebieska rzeka kolor swoj zawdziecza bogactwu w mineraly, ktore towarzysza czesto miedzi. W poblizu znajduje sie odkrywkowa kopalnia miedzi.


domingo, 1 de junio de 2014

Weekend- gosc w domu

Ostatni post o pracy, az wyrywal sie sam do napisania tak bardzo, ze postanowilam pierwszy raz zdac relacje nie w kolejnosci wydarzen. Zanim prace zaczelam byl weekend. A w weekend przylecial do nas z Caceres (Extremadura, Hiszpania - [nie] mylic z extremalna dziura), zwanym przeze mnie rowniez "zatesciogorogrodem", gosc specjalny. Przyjaciel rodziny i byly wspolnik w interesach rodziny Juana. Nie znalam go wczesniej, wiec wiadomosc Juana o tym, ze pewien facet w wieku mojego ojca zamieszka w naszym salonie przed dwa tygodnie, byla raczej wiescia srednio wyczekiwana. No ale trzeba byc uczynnym, pomocnym itd., w szczegolnosci dla przyjaciol rodziny. A do tego moze okazac sie przeciez, ze to rowny gosc. Wciaz nie wiedzac, ze zaczne zaraz prace, planowalam nawet wycieczki po Santiago. Przygotowalam mu tez liste swoich ciezko zdobytych kilku kontaktow, by pomoc mu w poszukiwaniu odpowiedzi na temat rynku nieruchomosciowego w Chile. Pepe ("skrot" od José) jest architektem, ale rowniez zna sie na sprzedazy i budowie budynkow mieszkalnych czy innych obiektow budowlanych od strony biznesowej. Zalatwilam mu nawet spotkanie z ludzmi u mnie w pracy. Co z tego wyjdzie, na dzien dzisiejszy nie wiadomo. Moze za jakis czas bede miala szanse napisac notke o dalszych losach Pepe w Chile. Kto wie? 
Pepe przylecial w sobote rano. Wedle Juana przegenialnych kalkulacji, na podstawie jego wlasnych doswiadczen z odprawami na tutejszym lotnisku, mial dojechac do domu o 10.30 rano. Jak zwykle kalkulacje Juana okazaly sie tak trafne, ze Pepe zaskoczyl nas domofonem o 8.30 w pizamach i z pytaniem "jeszcze raz. Kto przyjechal?". Zanim Pepe zdazyl wjechac winda na nasze pietro i usiasc na kanapie, ja zdazylam sie magicznie szybko wykapac i ubrac, by moc chociaz udawac, ze rzeczywiscie spodziewalismy sie go tak rano. Po paru chwilach pogawedki i gdy juz wszyscy bylismy gotowi do wyjscia, ruszylismy na powitalne sniadanie do pobliskiej kafejki. Pech chcial, ze dzien byl wyjatkowo mglisty, pelny smogu i ponury, wiec Pepe musial sobie wyobrazac jedynie, ze gdzies tam w tle pojawiaja sie sylwetki kordyliery. Po sniadanku ruszylismy na spacer, ktory mial byc krotka przechadzka orientacyjna a skonczyl sie 3 dzielnice dalej. Od sektora El Golf w Las Condes gdzie mieszkamy, przeszlismy przez prawie cala Providencie, kawalek dzielnicy Ñuñoa i doszlismy umierajac znowu z glodu na obiad do "nowej dzielnicy bohemy", czyli mylnie nazywanej dzialnica, avenida Italia. I wcale nie zjedlismy klusek. W tej okolicy zjesc mozna najlepsza paelle robiona na zywo w oknie knajpy przez hiszpanskiego szefa kuchni. Pomyslalam, ze moze bez sensu zabierac Hiszpana pierwszego dnia w Chile na hiszpanska paelle, ale Pepe gdy uslyszal o tym pomysle, az zawyl z radosci. I tyle z chilijskiej kuchni... La Iberica slynna jest rowniez z rozrywek poza gastronomia. Po godzinie obiadowej w weekendy czesto zaczynaja grac i spiewac flamenco wynajeci grajkowie, a ludzie po drugim drinku (obligatoryjnie gin&tonic/rum&cola jak na Hiszpanow przystalo) zaczynaja tanczyc Sevillane i tak do wieczora czas zleciec moze i nawet nie zauwazymy kiedy. Zabawowy nastroj raz niestety zaklocila policja, ktorej nie spodobalo sie, ze dwie osoby pily drinka na ulicy. Innych barow w okolicy zwykle nie zaszczycaja swa obecnoscia, ale Hiszpanom lubia pokazywac gdzie ich miejsce i przy okazji postraszyc kara wlasciciela. Obylo sie bez kary i imprezka trwala dalej. Pod wieczor okazalo sie, ze czeka mnie kolejna imprezka, ale tym razem mialam isc sama z kolezanka. Odebrala mnie z domu samochodem i zabrala w gory. Myslalam, ze to jakies 40km, ale to tylko ilosc ostrych zakretow i koniecznosc wolnej jazdy powoduja to zludzenie. W rzeczywistosci jest to ok 6 km za miastem, ale piekielnie nuzacych. Pomyslalam wtedy, ze lepiej za duzo nie wypic skoro juz na trzezwo (ok, tak prawie...) robi mi sie slabo w aucie od tych zakretow. Dojechalysmy do domu znajomych na zboczu. Cisza..... Absolutna cisza. Czyste, ostrzejsze i chlodniejsze powietrze. To tylko 400 metrow wyzej a o ile lepiej. Mozna sie upoic samym tlenem. Dom przepiekny, w polowie praktycznie ze szkla, jako ze nie ma sasiadow - jak wyzej, dom na zboczu wiec sasiad moze byc tylko wyzej a z drogi i tak nic nie widac bo....wlasnie! Bo! Bo do domu od drogi trzeba sie wspiac po 3 super ostrych zakretach i jak sie okazuje, trzeba tez miec auto z napedem na cztery kola. Duzy Hyunday Veracruz kolezanki jest w wersji absolutnie miejskiej z malym silnikiem i bez napedu i nie dal rady. Zrolowalysmy sie wiec z autem znow na dol i zostawilysmy w bramie modlac sie by byl tam wciaz jak przyjdzie pora powrotu. Jak pisalam nie raz, narodowy sport w Chile to kradzieze i sami miejscowi to podkreslaja, mowiac nawet, ze w wielu krajach ich nie lubia, gdy jezdza na wakacje, bo maja fame zlodziei. O samej imprezce nie ma co pisac. Wiadomy standard. Tu alkohol, tu cos tam, tu troche jedzonka, tu troche muzyczki, pogaduszki itp. Do momentu gdy w domu nie objawil sie nagle wielki kosmaty ptasznik i wygonil psa z jego lezanki. Pies zaczal szturchac, pajak nie dawal za wygrana, az w koncu zostal wyniesiony na zimno z powrotem gdzie przynalezy - do natury. Nie moge pochwalic sie zdjeciem kolorowego ptasznika, bo mimo ze byl piekny, to jednak jego obecnosc troche wstrzasnela mym spokojem i jakos nie mialam w tym momencie ochoty myslec o przyblizaniu sie do toczacej sie walki miedzy bulterierem a ptasznikiem. (Przypominam! Ptaszniki w Chile nie sa agresywne,a do tego ich jad nie jest w zaden sposob grozny. Zywi sie drobnym robactwem i jego jad przewidziany jest na malenkie gatunki. Do tego jest bojazliwy i woli sie schowac niz dziabnac). Choc zyciu memu rozedrganemu nie zagrazalo nic ze strony pajaka, to jednak respekt czuc.... I juz myslalam,ze wieczor z pajeczakami zamieni sie z powrotem w wieczor z drinkami, ale niestety nie. Ktos wspomnial, ze na tarasie na suficie siedzi wielki pajak i moze to mlody ptasznik. Pech chcial, ze wsrod nas znajdowal sie fanatyk i musial oczywiscie znow popisac sie pasja robalologa i przyniosl to paskudztwo do domu. Pajak 5 razy mniejszy od ptasznika a spowodowal u mnie atak paniki 5 razy wiekszy, niz emocje zwiazane z obserwowaniem jego ladniejszego i bardziej kosmatego kuzyna. Nie wiem na czym polega ten lek ale z jakiejs dziwnej przyczyny im mniejszy skubaniec, tym bardziej mnie przeraza. Gdy kolega, samozwanczy scout, obadal juz niechcianego goscia i stwierdzil, ze to nie jeden z dwoch smiertelnie jadowitych gatunkow, jakie zamieszkuja ten piekny kraj, myslalam ze moze troche mi ulzy. Niestety zimny pot dalej splywal mi po plecach a ja wciaz sie otrzepywalam w kazdym miejscu ciala z wrazeniem, ze cos po mnie pelza. Ponoc zrobilam sie czerwona jakbym dostala alergicznej reakcji i zrobilo mi sie piekielnie goraco na twarzy. Wciaz nie rozumiem dlaczego moj przyglupi organizm reaguje tak dziwnie tylko na nie-ptaszniki...(czyli jakies 90% pajeczej populacji), ale chyba oficjalnie mozna nazwac to fobia.

Nie musze chyba dodawac, ze zdjecie nie jest mojego autorstwa. Dostalam je mailem od znajomych, ale niestety ptaszniczka nie moge sie doprosic :( a byl piekny - rozowo szaro czarny. 

miércoles, 14 de mayo de 2014

Dumny swiezo upieczony pracownik raportuje

No i stalo sie! Wreszcie! Upragnione i wyczekane pozwolenie na prace wreszcie moje!
Kazdy na pewno przechodzil przez taki etap, ze gdy czekal na cos z utesknieniem, to cos nie nadchodzilo. Dopiero gdy juz sie poddajemy i przestajemy wyczekiwac, wreszcie to cos pojawia sie samo. I tak wlasnie w srode (dzien 118) wreszcie pojawila sie na stronie Extranjerii wzmianka o tym, ze moge zglosic sie,po dokonaniu oplaty, po moje pozwolenie na prace. Popedzilam szybko do banku zrobic przelewik i poszlam swietowac z kolezanka przy surowej rybie owinietej ryzem. Udalo mi sie dosyc szybko zarezerwowac wizyte poprzez system zgloszen online (o tym w notce pt. "od turysty do profesjonalisty - part 1") i juz w piatek w poludnie odebralam bez kolejek i problemow swoj swistek papieru. Poinformowalam szybciutko swojego pracodawce o tej wspanialej wiadomosci i od razu powiedzieli mi: "zapraszamy w poniedzialek o 8.30".
8.30? fuj. kto zaczyna prace o takiej chorej godzinie? Coz, trzeba bedzie sie przyzwyczaic. O tym co dzialo sie w weekend, napisze w nastepnym odcinku. Przeskoczmy od razu do poniedzialku. Wstaje o nieludzkiej godzinie (do tej pory budzilam sie wlasnie o tej 8.30...), robie sobie kawe jak zwykle i juz chce isc pod prysznic gdy nagle straszy mnie grobowy ton Juana: czy Ty musisz wstawac tak rano? Czy Ty naprawde musisz robic tyle halasu?
Czy on mowi powaznie?? Przygotowalam sobie absolutnie wszystko poprzedniego wieczora,by wlasnie oszczedzic sobie i jemu porannej krzataniny, a do tego znosze jego poranny balagan od 4 miesiecy i jeszcze zdarzalo mi sie zrobic mu sniadanie. O nie, nie. Chyba sie nie dogadalismy. Ale kto ma sile i czas dyskutowac rano? Jak ktos naprawde ma, to lepiej niech to przemilczy, bo i tak mu nie uwierze. Wypadlam z domu jak z procy i dojechalam do pracy...pierwsza. Pocalowalam klamke, jak to sie ladnie mowi. Usadowilam sie na dole w recepcji w oczekiwaniu na kogokolwiek kto otworzy biuro i wpusci mnie do cieplego srodka. Tak sobie poczekalam prawie pol godziny. Szybki wstep o tym jakie sa zasady, jak sie obsluguje komputer (moze nie wszyscy w Chile wiedza?), gdzie sa materialy, biblioteka, lazienki, itp. Pozniej szybkie spotkanko ze wszystkimi szefami po kolei, bo kazdy chcial dodac cos od siebie i powitac oficjalnie. Gdy juz mialam calkowity balagan w glowie i nie wiedzialam jak trafic z powrotem do swojego biurka, mimo ze jestesmy malym biurem, to porwala mnie jeszcze na koniec pewna pani dyrektor i upewnila sie, ze poinformowano mnie o zasadach poufnosci jakie nas obowiazuja. Spokojnie, nie pracuje w NASA...jeszcze! Zadziwil mnie fakt, ze pani dyrektor dala mi jasno do zrozumienia, ze w firmie sa dwie osoby, ktore maja w zwyczaju pytac bezposrednio o wysokosc zarobkow. Naturalnie o takich rzeczach nie mialam w planach rozmawiac z nikim, ale fakt, ze wskazano mi konkretnie i wyraznie osoby, z ktorymi lepiej w ogole nie wdawac sie w rozmowy o czas pracy czy zarobki mnie troche zdziwil. Rozumiem, ze musieli miec wczesniej problemy z tymi osobkami. Ciekawostka. Tematu nie drazylam. Przytaknelam i poszlam na ostatnie z rundy spotkan. Z moim bezposrednim szefem. Mielismy okazje poznac sie wczesniej podczas roznych eventow poza firma oraz na rozmowie o prace, wiec przynajmniej jedna znajoma twarz. Szybki przydzial zadan i do roboty. Pouczylam sie troche z rana, czas szybko zlecial do pory obiadowej. Szef zaprosil mnie na powitalny obiad i postanowil byc dobrym aniolem strozem i pilnowac by niczego mi nie zabraklo. Zrobil za mnie liste rzeczy, ktorych mi brakowalo - moglabym bez nich zyc, ale ewidentnie on myslal inaczej i juz nastepnego dnia zmieniono mi krzeslo, przyniesiono nowa lampe i stos markerow i innych biurowych bzdetow. We wtorek dowiedzialam sie, ze wyjscie na obiad nie jest opcjonalne. Wyjscie na obiad jest przymusowe!! Przy drzwiach do biura wisi maszynka z czytnikiem linii papilarnych. Codziennie rano gdy zglaszamy sie do roboty musimy palec do czytnika wsadzic i maszyna odpowie nam: dziekuje i wydrukuje swistek z godzina. Nowoczesna wersja przybijania kart w fabryce... Przed i po obiedzie rowniez nalezy przystapic do tego samego procederu. Dzis, w srode, dowiedzialam sie tez, ze nadgodziny nie istnieja. Bylam przyzwyczajona do tego, ze nie istnieja, ale ze wzgledu na to, ze czas pracy to tylko teoretyczny zapis w umowie. Tutaj nadgodziny nie istnieja bo kaza isc do domu i sie zrelaksowac, tudziez isc relaksowac sie w inne miejsce. W kazdym razie nie ma siedzenia w robocie. Zasiedzialam sie dzis przez ilosc spotkan w ciagu dnia i chec nadrobienia zaleglosci przez stracony na nich czas, ale szef ktory akurat przechodzil bo sam wychodzil po ostatnim swoim spotkaniu do domu, mnie pogonil i kazal juz isc bo "jutro tez mozna pracowac". Na obiad tez kazano mi isc sila. Powiedzieli, ze jak nie jestem glodna to mam chociaz isc na spacer i nie pojawiac sie przez godzine w biurze. Musze nauczyc sie nowych zwyczajow bo chwilowo czuje sie jak kosmita, ktory dopiero co wyladowal na nowej planecie Ziemia.

lunes, 5 de mayo de 2014

Los Andes i okolice. Czesc 2

Niedziela.

Znow wczesna pobudka, szybki prysznic, spakowanie gratos, sniadanie i do auta. Czekala na nas w recepcji pracownica hotelu, ktore miala pojechac przed nami autem by wskazac nam droge do stajni, skad mielismy ruszyc konno na wyprawe po dolinie Aconcagua. Gdy pytalismy w hotelu o cene tej wyprawy uslyszelismy 25.000 od osoby za dwie godziny. Wydalo nam sie troszke drogo, ale wciaz w porownaniu z cena w San Francisco (15.000 za pol godziny), stwierdzilismy ze to dobra oferta. Dalismy sie nabic w butelke i to jeszcze domknieto nas korkiem. Wstyd pisac o tym, jak nas oszukala kobita... Wydawalo nam sie podejrzane, ze kase zbiera ona z gory a nie wlasciciel koni po skonczonej wycieczce, wiec gdy juz nawiazalismy dobry kontakt z naszym huaso to wypytalismy go, udawajac glupkow (a moze wcale nie musielismy udawac), ile ta przyjemnosc tak naprawde kosztuje. Pan szybko odpowiedzial, ze 10.000 od "lebka". Bardzo sie zdenerwowalismy na te glupia dziewuche z hotelu i zrobilo nam sie bardzo zal naszego huaso, bo wygladal naprawde biednie a panienka nie roznila sie wiele od przecietnego mieszkanca dobrej dzielnicy w Santiago. Ustalilismy miedzy soba pozniej, ze trzeba bedzie dac huaso jakis napiwek (pomimo wyprania nas z pieniedzy wczesniej) bo prowadzil nas piekna droga przez doline i dbal wciaz o nasz komfort. Do tego widac bylo jak wazne sa dla niego jego konie, i ze nie jest jednym z typowych oszustow (patrz San Francisco i ich tandetna oferta konska) i rzeczywiscie chce by ludzie mieli frajde.
Przejazdzka byla fantastyczna. Huaso prowadzil nas drogami ciagnacymi sie wzdluz kilometrowych winnic i co jakis czas konie podjadaly sobie liscie winogron. Dolina Aconcagua to jedno z piekniejszych miejsc w okolicy. A do tego posiada idealny klimat do produkcji wina (srednio 240-300 slonecznych dni w roku). Najbardziej goracy i suchy region winiarski Chile. Klimatycznie jest to region zblizony najbardziej do srodziemnomorskiego, zatem szczegolnie nadaje sie do uprawy win czerwonych. Czego dowodem jest fakt, ze winem obsadzone sa podnoza gor (zwykle bardziej wilgotne w innych czesciach kraju/swiata) oraz to, ze nieprzerwanie uprawiane jest od polowy XIX w. Od tamtej pory tez wino produkuje winnica rodziny Errazuriz - moje do tej pory ulubione Carmenere. Doline nawadnia (poza nowoczesnymi systemami) rzeka o tej samej nazwie - Aconcagua.
Czego nauczylam sie o koniach w Chile po wczorajszej wycieczce (i co potwierdzilam rowniez researchem w internecie)?
Kon lubi luz. Takie ot proste stwierdzenie. Nauczona w Polsce, ze konia prowadzi sie calym cialem z naciskiem na sygnaly dawane lydkami, moglabym sobie powtarzac te sygnaly do woli na koniu chilijskim. Kon chodzi tutaj na sygnaly dawane glosowo i przy uzycia DELIKATNIE (!) paseczka skorzanego doczepionego do koncowki wodzy. Przede wszystkim kon musi miec luz. Puszczamy wiec wodze i dajemy mu pol metra wiecej niz to co daje sie koniowi w Europie. Nie bedzie galopowal dopoki nie poczuje sie wolny. Skrecamy tez inaczej. Lydki niech spoczna. Kon skreca gdy poczuje wodze na szyi. Czyli jesli skrecamy w prawo to (trzymajac wodze w jednej rece) przesuwamy reke w prawo i kon czuje lewa wodze na szyi i zaczyna skrecac. Nie ma tu mowy o zadnych wyginaniu konia, wyginaniu swojego ciala czy przestawianiu ulozenia nog. Czy kon z takim luzem nie wywinie nam numeru? Ha, sprobowalby! On wie, ze nie wolno. Nikt nawet nie wiaze konia do drzewa podczas odpoczynku na lace. Kon nie pojdzie nigdzie. Je sobie trawke i czeka na pana. Wolno mu jesc i pic i nikt nie wie co to znaczy, ze moze sie od tego "zapoprezyc". Kolejna wazna roznica to siodlo. Prosta kulbaka, w ktorej sie siedzi jak w foteliku dzieciecym przy stole - raczej sie nie da spasc a wygodnie jak na kanapie. Znalazlam nawet wygodne miejsce by przewozic butelke wody - miedzy brzuchem a przednim lekiem. Koniec gadania, czas na zdjecia, bo moge godzinami opisywac fantastyczne wrazenia i krajobrazy, ale zdjecia zrobia to lepiej ode mnie. Zapraszam do galerii!


Startujemy! Tu jeszcze myslalam, ze na cos sie zda moja umiejetnosc trzymania wodzy po angielsku (Bez sensu!).



 Tu juz wiedzialam, ze to co robie nie ma dla tego konia wiekszego znaczenia, ale zeby do zdjecia nie uciekla mu glowa, postanowilam przytrzymac przez chwile poze :) W dolinie. Za mna osniezone szczyty w tle.
 Nasz huaso zgodzil sie na jedno zdjecie. I nie wiem czemu tylko mi pozwolil.






 Juan i Gorka zdobywaja szczyt


 Gorka macha do nas z gory
 Moja mala, poczciwa konina - Cyganka :)
 Patrzymy sobie nostalgicznie razem na gory...
 

Los Andes i okolice

Sobota - dzien 114 pobytu w Chile

Rano wczesnie zwleklismy sie z lozka, spakowalismy malutka walizeczke i pojechalismy z Pia i Gorka autem za miasto. Wycieczka niedaleka, bo do malych wioseczek polozonych jedynie godzinke drogi od domu, ale jakby do zupelnie innego swiata. Wyjechalismy z RM (Region Metropolitana) i znalezlismy sie w Regionie V - Valparaiso. Na wszelki wypadek dodam, ze to Region Piaty, a nie "V" od nazwy miasta. Chile podzielone jest na regiony oznaczone cyframi rzymskimi. Choc maja tez i swoje nazwy to jednak czesciej wymieniane sa numerami. Wyjatek stanowi wspomniany wczesniej RM (region stoleczny), on numeru nie posiada oficjalnie. I tak numeracja ta szla od polnocy na poludnie od I do XII, ale w 2006 roku dodane dwa kolejne regiony XIV (Los Ríos)  i XV (Arica y Parinacota), ktore zbuzyly porzadek. Zatem nieoficjalnie wiadomo, ze RM musi nosic numer XIII.
I tak idac od gory:
XV - Región de Arica y Parinacota (stolica Arica)
I - Región de Tarapacá (stolica Iquique) - to ten pechowy rejon dotkniety najbardziej trzesieniem ziemi marcowym;
II - Región de Antofagasta (stolica Antofagasta)
III - Región de Atacama (stolica Copiapo)
IV - Región de Coquimbo [czyt. kokimbo] (stolica La Serena - zalozona przez hiszpana Pedro de Valdivia - o nim w notce kulturalnej - muzeum historyczne i katedra)
V - Región de Valparaíso (stolica Valparaíso)
VI - Región del Libertador General Bernardo O'Higgins (stolica Rancagua)
Miedzy wschodnimi czesciami V i VI znajduje sie RM de Santiago, ze stolica oczywiscie w Santiago
VII - Región de Maule (stolica Talca)
VIII - Región de Bíobío (stolica Concepción - jesli pamiec mnie nie myli, to rowniez miasto zalozone przez Pedro de Valdivie)
IX - Región de la Araucanía (stolica Temuco)
XIV - Región de los Ríos [region rzek] (stolica Valdivia)
X - Región de los Lagos [region jezior, czyli prawie mazury) (stolica Puerto Montt)
XI - Región Aisén del General Carlos Ibáñez del Campo [w skrocie Aisén] (stolica Coihaique - sama nie wiem jak to poprawnie przeczytac by akcentu nie wstawic w zle miejsce)
XII - Región de Magallanes y de la Antártica Chilena (stolica Punta Arenas) czyli pingwinolandia i moj cel podrozy numer 1.

Konczac dygresje z lekcja geografii w tle, wracam do tematu glownego - wycieczki po wioseczkach w Regionie V. Gdy dojechalismy do naszego pierwszego celu - wioseczki, w ktorej znajdowal sie nasz hotel - Rinconada de Los Andes, przypadkiem natrafilismy na konkurs chilijskiego tanca tradycyjnego cueca (Szczesliwy przypadek numer 1). Zjechalismy wiec z drogi, zaparkowalismy auto i wyskoczylismy z aparatami czatowac na uczestnikow. Pierwszy raz mialam okazje zobaczyc jak tanczy sie cuece. Oto jak prezentuja sie uczestnicy w swoich kolorowych strojach (na koncu wchodzi para zwyciezcow zeszlorocznego konkursu regionalnego [RV]):


O samym tancu cueca nie wiadomo do konca ani skad sie wzial, ani kiedy zaczeto tanczyc. Cueca dopiero od niedawna wpisana jest do rejestru jako taniec narodowy (1979 r.). Jak widac na filmiku, stroje sa kolorowe a spodnice kobiet rozkloszowane. Przypominac ma to troche taniec godowy kury i koguta. Stad rola kobiety w tancu jest mniej aktywna niz jej partnera, ktory zbliza sie do niej wykonujac kroki podobne do tupania, probujac jej zaimponowac. Kobieta przyjmuje powoli zaloty i partnerzy tancza razem dalej.  Oto kilka przykladow tego smiesznego tanca:









Pozniej pojechalismy do hotelu zostawic bagaze i zaczerpnac troche informacji turystycznych od pan pracujacych w recepcji. Sposrod wielu atrakcji, jak piknik pod gwiazdami polaczony ze zwiedzaniem jednej z kilku lokalnych winnic i degustacja wina czy lowienie ryb o swicie w gorskim potoku, postanowilismy jednak wybrac prostsze rozwiazania. W planach mielismy wycieczke rowerowa po dolinie Aconcagua, ale niestety wielki obiad i klopoty z poruszaniem sie z pelnymi brzuchami sprawily, ze musielismy jednak wsiasc do auta. I nic straconego (jak okaze sie pozniej!).



Jednak zanim wyruszylismy na podboj wiosek, obeszlismy muzeum, jakie znajdowalo sie w naszym hotelu. To nie tylko hotel ale tez i winnica. W muzeum ustawiono stare maszyny i urzadzenia, ktorych uzywano kiedys w produkcji wina. Jednak przypomina to bardziej korytarz strachu z wesolych miasteczek (tak ironicznie te strachy w wesolych miejscach ustawiaja...). Jako ostatnia, porownywana do japonskiego turysty z aparatem zawsze gotowym, krazylam po ciemku po salach a w jednej az podskoczylam ze strachu. Nic nie ma strasznego w manekinie ubranym w worek niby, ale jakos jak sie nie jest przygotowanym i manekin ten wylania sie nagle za zakretem w ciemnej sali, a dodatkowo jest sie samym, to jakos mozg mi nagle figla splatal. Na koniec trafilismy do sali gdzie mily pan, opiekun winnicy, akurat pakowal winogrona i sloiki z pysznosciami. Poczestowal nas figami w syropie a dodatkowo po tym jak mu naopowiadalam jak kocham winogrona, dal nam dwie wielkie siaty tychze cudnych owocow (szczesliwy przypadek numer 2).






Zjedlismy wiekszosc winogron  w drodze gdy krazylismy po pustkowiach i gubilismy sie w kolko. Wreszcie dojechalismy do wioseczki San Francisco de Los Andes , w ktorej malowniczo polozony jest osrodek San Francisco Lodge. Nazwa sama mowi za siebie - male drewniane domeczki. Wlasciciele poszli jednak dalej i postanowili "dorobic" troche atrakcji swoim gosciom. I tak powstaly sztuczne stawy zarybione, gdzie za pare groszy zlowic mozna swoja pierwsza w zyciu rybe, trzy razy za drogie przejazdzki konne po okolicy - 15.000 za pol godziny jazdy (i jak sie zorientowalismy szybko, wycieczka dookola osrodka czyli bez sensu), malpi gaj - czyli mosty linowe nad woda dla spragnionych kapieli, bo ta jest nieunikniona, itp. Czyli takie miejsce troche dla "gringos"*. Jako, ze nie ma co robic w okolicy to w sumie zrozumiale, ze wymyslaja co moga. Nie skorzystalismy z zadnej z tych atrakcji za to przeszlismy sie po okolicy i podziwialismy widoki - BEZCENNE.










W drodze do domu zahaczylismy jeszcze o pare wsi w poszukiwaniu typowego chilijskiego poncho jakie nosza tutejsi huaso (czyt. glaso). Najprawdopodobniej kazdy wie co to argentynski gaucho, wiec skroce tlumaczenie, co to huaso. Najprosciej mozna powiedziec, ze to taki chilijski cowboy. Czesty bywalec rodeo, wlasciciel ranczo, czy po prostu mieszkaniec wsi hodujacy konie. Wybor byl niestety maly bo pora dnia nie sprzyjala juz zakupom i nie znalazlam nic odpowiedniego dla siebie ale przyznac trzeba, ze ceny byly naprawde w porzadku. za 15.000 mozna kupic porzadne poncho z welny owczej a za 17.000 z alpaki. Bardzo cieple i dobrze wykonane. Niestety nie moje kolory wiec poszukiwanie ponczo trwa i moze podczas nastepnej wyprawy gdzies znajde. Czas jednak nie byl stracony bo brak ponczo usprawiedliwily gorace churros (jak te hiszpanskie, ktore macza sie w goracej czekoladzie) i woreczek prazonych orzeszkow w miodzie.
Wrocilismy do hotelu, i niektorzy poszli zazywac masazy, jako ze w osrodku miescilo sie rowniez SPA. Ja postawilam jednak na przeczesywanie przewodnika Lonely Planet w poszukiwaniu info o Atakamie. Wieczorem wybralismy sie znowu na wycieczke autem w poszukiwaniu kolacji. To jednak nie Santiago i na prozno szukac knajpek. To prawdziwe wioski. Nie ma nic. Cudem natrafilismy jednak na otwarte (wstyd sie przyznac....) centrum handlowe i udalismy sie, omijajac szerokim lukiem jadlodajnie takie jak McDonald´s czy Burger King, do czegos w stylu Jeff´sa, Ruby Tuesday, czy innej kiepskiej amerykanskiej garkuchni. Nastawilismy sie juz, ze bedzie zle, tlusto i tuczaco i z takim przekonaniem kazdy z nas zjadl ze smakiem wielkiego hamburgera ociekajacego tluszczem. Co najsmieszniejsze, nawet w tak podlym miejscu, wino jest dobre. Wino w Chile po prostu nie moze byc zle! Niech zyje wino! Niech zyje Chile!





*gringos -  poczatkowo termin uzywany w niektorych czesciach Am. Pd. w odniesieniu do Europejczykow lub innych nie do zrozumienia dla ludnosci miejscowej. Pozniejsza wojna miedzy USA a Meksykiem spowodowala zmiane znaczenia slowa gringo na pogardliwa nazwe mieszkanow USA. Choc w wielu krajach gringo moze wiele roznych znaczen, to jednak dalej najbardziej popularnym znaczeniem jest "ktos kto nie mowi po hiszpansku" (w znaczeniu pochodzenia!) i nie ma to najczesciej na celu urazic nikogo. Ja jestem gringa (mimo, ze po hiszpansku mowie bez problemu)  i zupelnie mi to nie przeszkadza. W moim poscie jednak uzylam slowa gringo, tak jak uzywaja go czesto miejscowi - by posmiac sie troche z turystow, ktorzy zupelnie nie maja pojecia gdzie sie znajduja i jak sie zachowac, a do tego sa troche ignorantami i zwiedzaja miejsca tylko najbardziej turystyczne i chetnie korzystaja z miejsc all-inclusive. Przywoza pozniej nic nie znaczace pamiatki i nazywaja sie wielkimi podroznikami. Nie tedy droga, kochani. W Ameryce Poludniowej trzeba dobrze wiedziec gdzie sie jest i jak sie zachowac. Jak nie poczytamy to nas nabija w butelke piec razy zanim sie obejrzymy. Nas tez nabito ( i o tym w nastepnym poscie), wiec sie nie wymadrzam, tylko radze i ostrzegam. :)







Rocznica Konsytucji 3 Maja w rezydencji pani Ambasador


30 kwietnia (sroda) pani Ambasador RP urzadzila w swojej rezydencji skromna impreze majaca na celu zgromadzenie polonii w Chile podczas celebracji rocznicy Konstytucji 3 Maja. Z tej okazji do Santiago przyjechala tez z Viñi del Mar, znana z mojej wczesniejszej opowiesci, Kasia. Rano spotkalysmy sie u mnie w domu na kawce a potem wspolnie wybralysmy sie do rezydencji pani Ambasador, do ktorej piechotka mozna dotrzec w kwadrans od mojego mieszkanka.
Na wydarzenie przybyli licznie nie tylko Polacy, ale rowniez przedstawiciele korpusu dyplomatycznego innych panstw. Pani Ambasador chyba sama dobrze rozumie jak to jest spedzac Wielkanoc, ktora przeciez wypadla w tym roku w okolicach majowki, samemu za granica i to tak daleko od domu. W zwiazku z tym, zadbala by gosciom nie zabraklo polskich akcentow w roznoszonych tacach ze skromnym poczestunkiem. Od razu lezka mi sie zakrecila w oku, gdy zobaczylam proste kanapeczki ze sledzikiem z cebulka. Rzucilam sie od razu na dwie. Pozniej krazyl rowniez jablecznik na tacach i trzeba przyznac, ze byl naprawde dobry. O czym swiadczym moze rowniez fakt, ze znikal z tac z predkoscia swiatla. Gdy juz prawie wszyscy mieli kieliszki w dloniach odspiewalismy razem hymn chilijski a pozniej oczywiscie tez i Mazurek Dabrowskiego. Swietowalismy nie tylko rocznice Konstytucji ale tez dziesieciolecie obecnosci Polski w UE oraz wejscie do NATO. Przyjmijmy, ze z miesiecznym opoznieniem mozna swietowac i to wydarzenie.  
Po toascie Kasia wypatrzyla grupke Polek - rozpoznala je po tym, ze spiewaly tylko polski hymn. Podeszlysmy, przywitalysmy sie i tak juz pozniej spedzilysmy cala impreze. Monika mieszka tu juz ponad 3 lata i uczy angielskiego. Poznala Dominike i Anie w autobusie w drodze na impreze. Dominika i Ania mieszkaja w Santiago dopiero od 2-3 miesiecy i poznaly sie przypadkiem na kursie jezyka hiszpanskiego. Kasia i ja poznalysmy sie przez bloga. Czyli wszystkie znajomosci zaczely sie w sumie z przypadku. Dziewczyny maja mnostwo miedzynarodowych doswiadczen wiec tematow nam nie brakowalo przez caly dzien. Poznalysmy wiele ludzi -m.in. Ambasadora Hondurasu, ministra spraw zagranicznych z Ekwadoru, polskiego attache wojskowego, ktorego misja dyplomatyczna obejmuje kilka krajow Ameryki Poludniowej oraz jego przesympatyczna zone, jak i wielu przedsiebiorcow. Rozmowom nie bylo konca, chociaz event planowo mial byc zorganizowany tylko na 2 godzinki. Po tym jak dwukrotnie przekroczylismy ten czas, panowie odpowiedzialni za demontaz namiotu rozstawionego w ogrodzie postanowili po prostu wejsc na teren i zaczac rozmontowywac konstrukcje, dajac nam znac, ze to juz koniec balu. Wciaz bylo nam malo pogaduszek. Wybralismy sie duza grupa Polakow do pobliskiej chinskiej knajpki (jak za dawnych czasow w Warszawie chadzalo sie na "chinczyka") i narobilismy szumu i halasu a kelnerka nie nadazala za naszymi zamowieniami i ciaglymi zmianami. Rozeszlismy sie pod wieczor w dobrych nastrojach, wymienilismy sie telefonami i innymi danymi i planujemy wkrotce kolejne spotkanie.

ps. jedno juz bylo, ale przegapilam je przez wyjazd na weekend - o czym w kolejnej notce.





 Kilka zdjec pochodzi od Kasi. Nie chce sobie przypisywac ich autorstwa :)

jueves, 24 de abril de 2014

Expomin 2014 i o partnerstwie Chile i Polski w gornictwie.

Jako, ze wciaz nie moge zaczac normalnej pracy a szefowie polecieli do Europy, to przypadla mi jako "nagroda pocieszenia" wycieczka na miedzynarodowe targi EXPOMIN, odbywajace sie w tym tygodniu (21-25 kwietnia) w Santiago. Jezeli interesuja Was takie tematy jak energetyka, paliwa, gornictwo i wszystko co sie z tym wiaze, to sa to dla Was najwazniejsze targi na swiecie. Co roku coraz wiecej firm stara sie o miejsce na targach. W tym roku przybyly firmy reprezentujace lacznie 35 panstw. W tym i Polska. To nie tylko targi ale tez mnostwo konferencji, spotkan, rozmow i prob znalezienia odpowiedniego partnera biznesowego czy przedstawiciela na lokalnym rynku dla firm zagranicznych. Na poczatku dosc niechetnie podeszlam do tematu. Gornictwo? Maszyny? Co ja tam bede robic? To takie malo damskie... Szybko sie jednak dowiedzialam, ze nie moglam sie bardziej pomylic. W przemysle gorniczym pracuje wiele kobiet, maszyny sa naprawde fajne a kopalnie to nie tylko brud i pyl. O moich doswiadczeniach na targach dzis postaram sie opowiedziec w skrocie. Inaczej nie starczyloby cyber przestrzeni na wszystkie obserwacje.
Mysle, ze Chile to idealny gospodarz tego wielkiego przedsiewziecia. Az 16% (dane na 2012 r.) PKB w Chile generowane jest przez przemysl gorniczy. Procent ten podwaja sie gdy dodamy do tego caly sektor uslugowy zwiazany z gornictwem. Gornictwo to tez duzo miejsc pracy. W tym przemysle pracuje ponad 300.000 ludzi (cala populacja Chile to ok. 16 milionow, z czego polowa zyje w Region Metropolitana - czyli calym regionie, w ktorym znajduje sie Santiago). W 2012 r. Ministerstwo Gornictwa otrzymalo i zatwierdzilo wiele projektow opiewajacych lacznie na kwote 100 miliardow dolarow, z czego 75% dotyczy wydobycia miedzi. Ladnie ujmuje sie to tutaj prostym, acz chwytliwym haslem - 1 USD zainwestowany w gornictwo generuje 1 USD w innym sektorze gospodarki Chile. Kraj ten jednak stoi przed duzym wyzwaniem. Obecnie boryka sie z problemem nizszej jakosci produktu w stosunku do tego co oferuje reszta swiata. Do tego wciaz spadaja ceny mineralow a rosna koszty produkcji. Wniosek prosty. By zarobic trzeba produkowac wiecej i wiecej. A koszty produkcji nie sa male.  Koszty energii to ok. 20% kosztow calej produkcji, a w przeciagu 5 lat szacowany wzrost zuzycia moze osiagnac 40%. To samo tyczy sie wody - tu rowniez szacuje sie wzrost zuzycia o 40%.  Chilijczycy z tej prostej przyczyny chetnie wyciagaja lapki do zagranicznych firm oferujacych innowacyjne technologie, ktore pomoga usprawnic procesy wydobycia i zmniejszyc jego koszty. Czyli niby raj dla polskich firm dostarczajacych czesci czy maszyny. Nie znam sie na tym sektorze zupelnie, wiec ciezko ocenic mi jakie moga istniec przeszkody czy "haczyki". Wiem jedno, dzisiejsze spotkania pomiedzy dyrektorami polskich i chilijskich firm poszly bardzo dobrze i zapewne przynajmniej 2 z 14 obecnych na targach polskich firm wyjada stad z wielkimi sukcesami i dobrymi perspektywami na przyszlosc. Potrzebne jest tu wsparcie w wielu dziedzinach - transport, energia, konserwacja maszyn, geologia, IT, bezpieczenstwo, maszyny a nawet i jedzenie. Na chwile obecna na rynku istnieje ok. 5.000 dostawcow uslug, z czego 9% to przedsiebiorstwa duze. 100 firm koncentruje az 35% calej sprzedazy. Lacznie firmy te osiagaja przychodzy w wysokosci 12 miliardow USD. To najwiekszy rynek, tuz za samym wydobyciem. Jest duze pole do dzialan. Dodatkowym atutem dla polskich przedsiebiorcow moze byc fakt, ze ich chilijscy koledzy po fachu z jakiejs dziwnej, nieznanej mi przyczyny nie eksportuja swoich produktow do sasiadow latynosow. Kolejnym bardzo istotnym elemtentem jest fakt, ze tutejsze spolki sa samofinansujace sie i zagraniczne spolki maja duze szanse otrzymac finansowanie na bardzo dobrych warunkach (tak przynajmniej twierdzi tutejszy ex-minister gornictwa). Dlaczego to wlasnie my moglibysmy zostac odpowiednimi partnerami biznesowymi dla Chile? Mysle, ze kazdy wie, jak wazny jest przemysl gorniczy w Polsce, ale dla poparcia tezy przytocze pare przykladow. Polska to numer 1 w UE jesli chodzi o wydobycie miedzi. W rankingu swiatowym plasujemy sie na 9tym miejscu. Jako produkt uboczny w kopalniach miedzi wydobywane jest tez srebro. W produkcji srebra nie ma od nas lepszych - numer 1 na swiecie. Wydobywajac z ziemi rozne mineraly (lit, sol, jod, srebro, miedz, wegiel kamienny, ropa, gas, selen, itd) nauczylismy sie bardzo zroznicowanych metod. Istnieja obecnie 2002 zaklady gornicze w Polsce zatrudniajace ok. 150.000 ludzi i laczna produkcja w tym sektorze to 430 milionow ton rocznie. Potezna galaz polskiego przemyslu, bez watpienia. Do tego Polacy doceniani sa na swiecie za osiagniecia technologiczne - np. drony, ktore tak chetnie wykorzystuje armia w USA czy patent na produkcje grafenu (to taki interesujacy nowy wynalazek - material 300 razy twardszy od stali ale wciaz gietki; wykorzystywany moze byc np do ekranow telefonow). Ranking uczelni swiatowych przedstawia nasze uczelnie techniczne dosyc wysoko bo UW zajmuje miejsce 274, "Jagielonka" - 328 a uniwersytet w Poznaniu - 344. Obecnie na polskich uczelniach ok. 100 tysiecy studentow uczy sie na kierunkach gorniczych. Polak potrafi, a chilijczyk to wie.
Oczywiscie pierwsze co przychodzi nam na mysl w temacie polskiej firmy zwiazanej z sektorem wydobywczym to.... KGHM Polska Miedz S.A. Stand KGHM znajduje sie juz w pierwszym gigantycznym, metalowym namiocie targow EXPOMIN. Postanowilam wiec obadac kto tam siedzi i czy jest ktos kto mowi po polsku. Steskniona troche za jezykiem ojczystym najpierw wypytalam hostesse o doslownie wszystko, udajac bardzo zainteresowana firma i nawet chciala mi wcisnac gruby album o Polsce wydany oczywiscie przez KGHM. Piekna pamiatka ale postanowilam pozostawic obcokrajowcom przyjemnosc poznania naszych kolorowych krajobrazow. Gdy wreszcie zostalam zauwazona przez pracownikow firmy z Polski podeszli i sie przywitali. Zaprosili mnie na kanape na krotka pogawedke. Juz po pierwszym zdaniu wiedzialam dobrze, jak bardzo wymuszona jest ta rozmowa ze strony mojej rozmowczyni, ktora wedle informacji na wizytowce, pracuje jako brand manager. Pani ta przyleciala nie tylko na targi ale rowniez obadac projekt Sierra Gorda, ktorym KGHM zajmuje sie juz prawie od 3 lat. Widziala rowniez pustynie i opowiadala o wszystkim z absolutnym brakiem zainteresowania czymkolwiek. Pomyslalam sobie wtedy, ze zal mi w sumie tej kobiety bo wyglada na czlowieka pozbawionego pasji i checi zycia i wlasciwie przezywania tego zycia, zamiast tak sobie trwac z dnia na dzien jak robocik. Gdybym ja pracowala w Polsce i firma wyslalaby mnie do Chile i mialabym okazje zobaczyc pustynie i kopalnie miedzi na wlasne oczy, to wylabym ze szczescia. Nie dosc, ze wycieczka droga to do tego czasochlonna. Normalnie malo kto z nas wybiera sie az na koniec swiata w celach turystycznych. Ja wciaz na pustyni nie bylam, choc mam do niej o wiele blizej i caly czas mysle o tej wyprawie. Kiedy, za ile, gdzie nocowac, itd. Do tego na stole przede mna stala pusta butelka po piwie. A byla godzina 12:30. Moge to tylko podsumowac cytatem: "Jestesmy tu tylko w celach wizerunkowych".
Poszlam dalej przemierzac budynki i wystawy maszyn. W azjatyckiej czesci znajdowaly sie nawet inteligentne roboty skrecajace automatycznie same jakies dziwne srubki. Nie znam sie zupelnie na technologii wiec jest to dla mnie tak skomplikowane jak jezyk w jakim rozmawiaja tworcy tej dziwnej maszyny, ale zdecydowanie bylo na co popatrzec. Czy za kilkadziesiat a moze kilkanascie lat bedziemy musieli chodzacym robotom ustepowac drogi na takich targach? Zdecydowanie jednak najciekawsza maszyna byl mechaniczny kret, czy bardziej profesjonalnie - kombajn chodnikowy.



Maszyna pochodzi ze strony internetowej jej producenta - FAMUR. Kret...wypelzl spod ziemi sam. (kobieta.gazeta.pl)

Pierwszego dnia moim glownym celem wizyty byl stand zorganizowany przez ICEX (instytucja dzialajaca przy Ministerstwie Gospodarki w Hiszpanii oraz za jej granicami, zajmujaca sie handlem zagranicznym i eksportem). ICEX sprowadzil ze soba na targi 17 spolek. Niektore z nich wciaz nie posiadaja oddzialu czy reprezentacji w Chile i przyjechaly na probe, zobaczyc "co w trawie piszczy". Majac okazje poznac juz wczesniej pare osob z ambasady oraz ICEX, bylo mi latwiej nawiazac kontakt z pozostalymi hiszpanami. W drodze powrotnej nagle zaslyszalam jezyk polski. "Sciagnij zdjecia z aparatu". Nie przeslyszalam sie? Nie, nagle oczom mym ukazal sie wielki na ponad 150 m kwadratowych stand z polskimi firmami. Wielka radosc, ze jest nas tu wiecej i nie tylko KGHM. Wszyscy byli bardzo mili, ciekawi i pozytywnie nastawieni do zycia. A do tego duzo osob mowilo po hiszpansku bardzo plynnie i elegancko. (Tu pozdrawiam pewna pania Karoline. Jesli kiedys trafi na tego bloga, to bedzie wiedziala, ze to o nia chodzi.) Dostalam nawet krowke "ciagutke", ktora przyleciala samolotem prosto z Polski. Ok, z przesiadkami. Nie ma az takich luksusow na tej linii. Robiac wycieczke po polskich standach wpadlam tez na swego rodzaju recepcje - przedstawiciela. Okazala sie to byc pewna mloda kobieta, ktora pracuje w polskiej ambasadzie w Santiago. Chwile pozniej, gdy uslyszala polski glos, podeszla pani Ambasador RP i uscisnela mi dlon. To bardzo mila niespodzianka, poznac nagle ambasadora swojego kraju. Jakis czas temu dostalam maila z zaproszeniem na obchody kolejnej rocznicy Konstytucji RP w posiadlosci pani Ambasador, zatem milo bylo poznac osobe, do ktorej mam sie wybrac. Nie jestem zadnym VIPem, po prostu wysylajac kiedys maila z paroma pytaniami do ambasady, zapisali moj adres email w bazie danych i postanowili uzyc go w odpowiednim momencie. Pewnie jak i tysiac innych osob. W kazdym razie, do rezydencji sie wybiore, toast wzniose i zdam relacje.
To tyle na dzis o EXPOMIN, maszynach i przemysle gorniczym. Milego weekendu!

jueves, 17 de abril de 2014

Mule za (prawie)darmo i (prawie)odkrojony palec

Przygnebiona troche brakiem wizy, przez ktory nie pojade na "wycieczke" z pracy do Europy, poszlam odwalic kolejne nudne zakupy w supermarkecie. Do tego perspektywa samotnej Wielkanocy w Santiago podczas gdy prawie wszyscy nasi znajomi szaleja gdzies w gorach albo na wsiach chilijskich. Caly dzien byl jakis taki bez sensu. Ok, powiedzmy sobie szczerze - nie kazdy dzien musi byc super i nie zawsze musimy sie usmiechac. Czasem jest ok nie chciec sie usmiechac. Przechadzajac sie na sile po alejkach marketowych i absolutnie bez swiatecznej kuchennej inspiracji nagle wpadlam przypadkiem na lodowke, z ktorej usmiechaly sie do mnie mokre, jakby prosto z morskiej wody mule. Na lodowke doslownie wpadlam, a konkretniej zostalam popchnieta przez rozpychajaca sie grubsza kobite, ktora probowala zalatwic zakupy, pewnie tak jak i ja, na ostatnia chwile. Wrocmy do muli. Cos jak milosc od pierwszego... Nie! To mule! Co ja plote. No dobra, zakochalam sie w nich. Postanowilam przygarnac wielka siate muszli i zabrac ze soba do domu. Wyszedl ponad kilogram (nawet sporo ponad kilogram) ale najlepsza byla cena!! 990 peso (!!!!!) za kilo! Oczom nie dowierzalam. To jest przeciez niewiele ponad 5 zlotych! Specjalnie wzielam "za duzo" korzystajac z tak atrakcyjnej ceny, bo wiem ze czesto nie wszystkie skubance sie otwieraja i ze smutkiem trzeba niedobitki wyrzucac. W domu szybkie przygotowania - maslo czosnkowe, bagieta, piec. Siekanie szalotki, odkorkowanie wina, pare mini pomidorkow do smaku, oliwa i gotowe. 
Moment na dygresje. Juan i ja ostatnio ogladamy serie o wampirach True Blood co wieczor. Tak sie jakos wczulismy w atak wampira, ze naszym glownym celem stalo sie przestraszenie drugiej osoby i zbieramy punkty, komu lepiej wyjdzie atak. Dzis na pewno Juanowi nalezy sie max punktow. Gdy ja bylam w kuchni i siekalam szalotki, podelec zakradl sie do drzwi wejsciowych i po cichu przekrecil klucz w zamku. Gdy znalazl sie juz w kuchni, ktora znajduje sie tuz obok wejscia do mieszkania, wydal z siebie okropny syk i akcja faktycznie (jak na prawdziwa historie o wampirach przystalo) skonczyla sie rozlewem krwi, a i przy okazji przerazliwym wrzaskiem. Wrzasnelam tak glosno, ze slyszal mnie na pewno caly budynek. Zadzwonil nawet portier po paru chwilach zapytac czy wszystko w porzadku i czy nie znalazlam jadowitego pajaka gdzies w domu.. Drzwi wejsciowe oczywiscie wciaz byly otwarte zebym nie zorientowala sie, ze juz wszedl do domu. Cale szczescie, ze nasze noze sa dosc tepe bo male zadrasniecie wzdluz palca mogloby sie skonczyc inaczej jego utrata. Chwilowo Juan wygrywa 2:1. Jak Real i Barca w ostatnim meczu. Nie dam sie tak latwo pokonac. Juz ja mu pokaze! 
Wracamy do muli. Zaczelam z nadmiaru ostroznosci i potrzeby higieny myc i skrobac kazda muszle po kolei. Znamy wszyscy powiedzenie, ze jak muszle sa otwarte przed gotowaniem to znaczy, ze trup i do wora z nim. Sprawdza sie to w miejscach gdzie nie ma latwego dostepu do swiezych owocow morza. Moje mule na poczatku byly troszeczke otwarte, ale gdy probowalam wyrwac im z paszcz kawalek glona by zbadac ich zywotnosc, to natychmiast zamykaly muszle a po wrzuceniu do wody wypuszczaly ochoczo babelki. Czyli chyba nie ma lepszego dowodu na to, ze zywe byly i do tego w dobrej formie. Z calej tej wielkiej siaty w plastikowym worze wyladodowalo tylko kilka sztuk i to pewnie tez tylko wylacznie z nadmiernej ostroznosci. Mule w winie... Ach! Pycha! Wylizywalismy nawet "zupe" z garnka. Ups! Wstyd sie przyznac.  Jedynym minues bylo to, ze niektore muszle nie otworzyly sie w garnku. Jak zawsze. Jak nie odpadna w pierwszej selekcji to nawala przy drugiej. Czyli zapas jednak zawsze dobrze miec, a juz na pewno gdy daja prawie darmo!
Drugim wielkim zaskoczeniem dnia byla wiadomosc o tym, ze w Chile tez maluje sie pisanki i obstawia wszystko puchatymi, malymi kurczakami i czekoladowymi zajacami. Te tutejsze zajace jednak wygladaja jak z outletu w USA, gdzie te najbardziej kiczowate i pstrokate nie sprzedaly sie w kluczowych marketach. Zakupilam wiec tylko dodatkowe opakowanie jaj i pobieglam szybko z wozkiem po farby i pedzelki, nie dajac sie wpedzic w kupowanie brzydkich krolikow tylko po to by je... kupic. I tak jedza je tylko male dzieci i po odgryzieniu glowy biednemu krolikowi juz im ochota przechodzi. Pisanek nie robilam juz tak dlugo, ze nie pamietam nawet kiedy mial miejsce ostatni raz. Po morskiej kolacji zasiadlam wiec do malowania pierwszych warstw farby na tlo i jutro rano zamierzamy z Juanem zrobic miedzynarodowe pisanki dla kazdego znajomego na emigracji, z ktorym bedziemy sie widziec w sobote na zbiorowym grillu sierot, ktore zostaly w miescie na swieta. Czuje niestety, ze polskie jajo wyjdzie najbrzydsze bo biala farba rozprowadza sie fatalnie i zostawia smugi albo puste miejsca. Stety albo i niestety jajo to przewidziane jest dla mnie. Wesolych jajek zycze wszystkim i mniej kiczowatych krolikow! (Chociaz troszke kiczowate musza byc!) Nie przejedzcie sie! 


Ps. Po prawej stronie, na pasku znajduje sie ikonka aplikacji Instagram, ktora powiazalam tematycznie z tym blogiem. Szybka i latwa forma dodawania zdjec a przy okazji i zapowiedzi nadchodzacych postow. Zapraszam do sledzenia mnie na Instagramie. 

miércoles, 16 de abril de 2014

Od turysty do profesjonalisty - zmagania wizowe (Part 1)

Pisze te notke wciaz nie posiadajac wizy, ale juz przynajmniej wiem dobrze jak caly ten proces przebiega. Bedzie to krotki, paroodcinkowy cykl o zmaganiach wizowych w Chile. Juan w tym momencie znajduje sie w biurze policyjnym i dopelnia formalnosci. Spokojnie, nic nie przeskrobal. Tutaj kazdy obcokrajowiec musi przez to przejsc. Ale wrocmy do poczatku.
Pisalam wczesniej o Extranjerii, czyli departamencie tutejszego odpowiednika MSW. Pelna nazwa to Ministerio del Interior y Seguridad Pública, Departamento de Extranjería y Migración. Budynek Extranjeríi miesci sie w centrum, na jednej z gorszych ulic (Calle San Antonio 580, Santiago Centro), gdzie tylko dzieci szatana chodza z cwanym usmiechem na twarzy. Zlodziejstwo, prostytucja, naciagacze, uliczny handel tandeta jako przykrywka by wyrwac czlowiekowi portfel lub gotoweczke, gdy tylko je wyjmie z kieszeni by dokonac platnosci. W skrocie: nalezy omijac szerokim lukiem a do przekletej Extranjeríi wybierac sie nalezy tylko gdy jest to absolutnie niezbedne. Mnie osobiscie probowano okrasc na szatanskiej ulicy cztery razy podczas jednej przechadzki. W tym na probe kradziezy rzucila sie pewna czekoladowa pieknosc ewidentnie trudniaca sie najstarszym zawodem swiata. Pomyslalam wtedy - co za podla ironia...Gdyby ktoras proba okazala sie byc udana to stracilabym paszport w drodze po wize, czyli element kluczowy. Malo smieszne. Doszlam wreszcie cala i zdrowa z torba i paszportem do tego przekletego miejsca. Tu czekala na mnie kolejna niespodzianka. Sa dwie drogi - mozna umowic wczesniej wizyte poprzez strone internetowa (extranjeria.gob.cl)  i czysto teoretycznie nie stac w kolejce, lub zrobic to tak jak ja (wtedy nie wiedzialam o opcji numer 1), czyli przyjsc i poprosic o numerek i stac godzinami w kolejce. Najsmieszniejsze jest to, ze zeby dostac numerek, rowniez trzeba swoje odstac w kolejce do pana, ktory te numerki wydaje. Dla kazdego z inna literka na poczatku (znacie ten mechanizn. Jak na poczcie), w zaleznosci od sprawy, ktora musi zalatwic. Oczywiscie moja literka wskazywala najdluzsza kolejke - ok. 140 osob przede mna. Jak za dawnych czasow w KRSie w Warszawie. Wiedzac wczesniej, ze kolejki sa spore, specjalnie nie wypelnialam wnioskow wizowych w domu. Poszlam po pare formularzy i wypelnilam na spokojnie kilka z nich w roznych wersjach. Nie bylam do konca przekonana co do kilku pol wiec na wszelki wypadek przygotowalam wersje zapasowe zeby przy okienku nie blokowac kolejki i nie wypelniac na gwalt kolejnych druczkow. Poszlam rowniez w miedzy czasie na parter by zrobic zdjecia w odpowiednim formacie (jedyne 1500 peso). Wciaz zostalo mi troche czasu, wiec usadowilam sie miedzy innymi oczekujacymi na swoja kolej. Podczas calego tego oczekiwania mialam swietna okazje przyjrzec sie ludziom, ktorzy przybyli zrezygnowani zalatwiac swoje sprawy. Mialam wrazenie, ze wiekszosc z nich albo swiezo wyszla z wiezienia za potrojne morderstwo albo przynaleza do jakiegos latynoskiego gangu. Nie widzialam zadnej osoby, ktora wygladalaby jak ja - nie pod wzgledem rasy czy narodowosci, ale takiej ktora przyszla tam prosic o wize bo dostala "normalna" (ach, posypie sie krytyka zaraz na mnie...) prace, byla zadowolona z zycia, chciala cos zalatwic, wygladala schludnie, ale tez biorac pod uwage okolice urzedu nie do przesady, czy po prostu "europejsko". Mowie o tym tylko dlatego, ze duzo czyta sie w gazetach, ale tez i widzi samemu na ulicach, ilu obcokrajowcow (a przede wszystkim Hiszpanow) przyjechalo tu do pracy i nieraz zajmuja oni stanowiska bardzo wysokie. Nienawidze takich szufladkujacych okreslen jak "normalna praca" czy "europejski wyglad". Wszyscy jestesmy rowni, kazdy ma taka prace jaka ma. Nie potepiam tez pani, ktora chciala mnie okrasc (ze wzgledu na jej glowna profesje, nie dlatego, ze chciala mnie okrasc, bo to akurat tepic trzeba). Kazdy jakos walczy o byt. Europejski wyglad to tez, ze tak powiem brzydko, bullshit. Mam wrazenie, ze to nasza odpowiedz na haslo "American Dream". Tyczy sie on tylko pieknych stolic starego kontynentu. Przecietny pan na wsi dlubiacy w pomidorach nie wyglada wcale europejsko, ale stworzylismy jakis taki dziwny mit i szablon, ktorego sie trzymamy. Wiec zeby latwiej bylo zrozumiec, co mialam na mysli postanowilam posluzyc sie tym okresleniem zrozumialym przed wszystkich. Kolezka, ktory siedzial obok mnie, lamal co najmniej 5 zasad z "dress code", ktorego musielismy pilnowac sie w szkole w USA. Przede wszystkim jednak rzucala sie w oczy spora okragla blizna na ramieniu i wskazujacy w jej strone wielki wytatuowany pistolet. Przelknelam glosno sline i postanowilam zajac sie swoimi sprawami zanim kolezka zorientowalby sie jak bardzo interesuja mnie jego. Wtedy obok mnie usiadla pewna dziewczyna z fioletowymi wlosami i milionem kolczykow, w kazdym dostepnym do przeklucia miejscu. Podarte rajstopy, krotka spodnica, wymietoszona koszula i czarne oko. Ktos rzul gume za glosno i pewna grubsza pani o trudnym do opisania kolorze skory (byla prawie czerwona a jednak wciaz brazowa) rzucila sie z wrzaskiem, ze ona probuje w spokoju medytowac a on jej przeszkadza. Nie wiem jak w ogole probowala tam medytowac bo spokoj to ostatnia rzecz, ktorej bym szukala w tym miejscu. W kolko ktos krzyczal cos i wyzywal pracownikow od powolnych malp, idiotow czy dalej nie wartych przytaczania epitetow. Gdy wreszcie przyszedl na mnie czas, podreptalam do biurka i uslyszalam po dwoch sekundach, ze nie mam co tam robic bo mnie nie obsluza. HE? Ale jak to mnie nie obsluza? Przeciez mam caly zestaw papierow by ubiegac sie o visa temporaria i sama pani przyznala, ze dobrze wypelnilam wszystko oraz skompletowalam plik. No tak, ale pani tu jest legalnie, nie ma nalozonej kary, nie ma problemow z prawem, itp. Legalnie owszem i jestem ale na odwrocie formularza bylo napisane, ze nalezy zalatwiac te sprawy osobiscie, wiec przyszlam. Alez proooosze paaani, to stare formularze. Teraz to sie tylko poczta wysyla papiery. Czyli co? Chce mi pani powiedziec, ze caly ten dzien zmarnowalam i nie zalatwie nic i nie da sie zrobic absolutnie zadnego wyjatku? Tutaj nawet probowalam swojego starego triku (skutecznosc 90%), czyli rozplakac sie i zmyslic jakas historie o tym jak to musze to zalatwic, bo moj pracodawca nie bedzie czekal na mnie tak dlugo itp. Niestety...widac ci, ktorzy okupowali lawki w tej sali dobrze znali te triki przede mna i cwaniaki uodpornili pracownikow. Zostalam odeslana do domu. W przeciagu kilku nastepnych dni zdazylismy z HRem firmy zmienic podejscie i podpisalismy przed notariuszem umowe o prace, wyslalam papiery o inny rodzaj wizy - sujeta a contrato,co mialo na celu przyspieszenie procedur, ale do dzis papierow z urzedu nie dostalam. Mija dwudziesty dzien oczekiwan na pozwolenie o prace.