Rano wczesnie zwleklismy sie z lozka, spakowalismy malutka walizeczke i pojechalismy z Pia i Gorka autem za miasto. Wycieczka niedaleka, bo do malych wioseczek polozonych jedynie godzinke drogi od domu, ale jakby do zupelnie innego swiata. Wyjechalismy z RM (Region Metropolitana) i znalezlismy sie w Regionie V - Valparaiso. Na wszelki wypadek dodam, ze to Region Piaty, a nie "V" od nazwy miasta. Chile podzielone jest na regiony oznaczone cyframi rzymskimi. Choc maja tez i swoje nazwy to jednak czesciej wymieniane sa numerami. Wyjatek stanowi wspomniany wczesniej RM (region stoleczny), on numeru nie posiada oficjalnie. I tak numeracja ta szla od polnocy na poludnie od I do XII, ale w 2006 roku dodane dwa kolejne regiony XIV (Los Ríos) i XV (Arica y Parinacota), ktore zbuzyly porzadek. Zatem nieoficjalnie wiadomo, ze RM musi nosic numer XIII.
I tak idac od gory:
XV - Región de Arica y Parinacota (stolica Arica)
I - Región de Tarapacá (stolica Iquique) - to ten pechowy rejon dotkniety najbardziej trzesieniem ziemi marcowym;
II - Región de Antofagasta (stolica Antofagasta)
III - Región de Atacama (stolica Copiapo)
IV - Región de Coquimbo [czyt. kokimbo] (stolica La Serena - zalozona przez hiszpana Pedro de Valdivia - o nim w notce kulturalnej - muzeum historyczne i katedra)
V - Región de Valparaíso (stolica Valparaíso)
VI - Región del Libertador General Bernardo O'Higgins (stolica Rancagua)
Miedzy wschodnimi czesciami V i VI znajduje sie RM de Santiago, ze stolica oczywiscie w Santiago
VII - Región de Maule (stolica Talca)
VIII - Región de Bíobío (stolica Concepción - jesli pamiec mnie nie myli, to rowniez miasto zalozone przez Pedro de Valdivie)
IX - Región de la Araucanía (stolica Temuco)
XIV - Región de los Ríos [region rzek] (stolica Valdivia)
X - Región de los Lagos [region jezior, czyli prawie mazury) (stolica Puerto Montt)
XI - Región Aisén del General Carlos Ibáñez del Campo [w skrocie Aisén] (stolica Coihaique - sama nie wiem jak to poprawnie przeczytac by akcentu nie wstawic w zle miejsce)
XII - Región de Magallanes y de la Antártica Chilena (stolica Punta Arenas) czyli pingwinolandia i moj cel podrozy numer 1.
Konczac dygresje z lekcja geografii w tle, wracam do tematu glownego - wycieczki po wioseczkach w Regionie V. Gdy dojechalismy do naszego pierwszego celu - wioseczki, w ktorej znajdowal sie nasz hotel - Rinconada de Los Andes, przypadkiem natrafilismy na konkurs chilijskiego tanca tradycyjnego cueca (Szczesliwy przypadek numer 1). Zjechalismy wiec z drogi, zaparkowalismy auto i wyskoczylismy z aparatami czatowac na uczestnikow. Pierwszy raz mialam okazje zobaczyc jak tanczy sie cuece. Oto jak prezentuja sie uczestnicy w swoich kolorowych strojach (na koncu wchodzi para zwyciezcow zeszlorocznego konkursu regionalnego [RV]):
O samym tancu cueca nie wiadomo do konca ani skad sie wzial, ani kiedy zaczeto tanczyc. Cueca dopiero od niedawna wpisana jest do rejestru jako taniec narodowy (1979 r.). Jak widac na filmiku, stroje sa kolorowe a spodnice kobiet rozkloszowane. Przypominac ma to troche taniec godowy kury i koguta. Stad rola kobiety w tancu jest mniej aktywna niz jej partnera, ktory zbliza sie do niej wykonujac kroki podobne do tupania, probujac jej zaimponowac. Kobieta przyjmuje powoli zaloty i partnerzy tancza razem dalej. Oto kilka przykladow tego smiesznego tanca:
Pozniej pojechalismy do hotelu zostawic bagaze i zaczerpnac troche informacji turystycznych od pan pracujacych w recepcji. Sposrod wielu atrakcji, jak piknik pod gwiazdami polaczony ze zwiedzaniem jednej z kilku lokalnych winnic i degustacja wina czy lowienie ryb o swicie w gorskim potoku, postanowilismy jednak wybrac prostsze rozwiazania. W planach mielismy wycieczke rowerowa po dolinie Aconcagua, ale niestety wielki obiad i klopoty z poruszaniem sie z pelnymi brzuchami sprawily, ze musielismy jednak wsiasc do auta. I nic straconego (jak okaze sie pozniej!).
Jednak zanim wyruszylismy na podboj wiosek, obeszlismy muzeum, jakie znajdowalo sie w naszym hotelu. To nie tylko hotel ale tez i winnica. W muzeum ustawiono stare maszyny i urzadzenia, ktorych uzywano kiedys w produkcji wina. Jednak przypomina to bardziej korytarz strachu z wesolych miasteczek (tak ironicznie te strachy w wesolych miejscach ustawiaja...). Jako ostatnia, porownywana do japonskiego turysty z aparatem zawsze gotowym, krazylam po ciemku po salach a w jednej az podskoczylam ze strachu. Nic nie ma strasznego w manekinie ubranym w worek niby, ale jakos jak sie nie jest przygotowanym i manekin ten wylania sie nagle za zakretem w ciemnej sali, a dodatkowo jest sie samym, to jakos mozg mi nagle figla splatal. Na koniec trafilismy do sali gdzie mily pan, opiekun winnicy, akurat pakowal winogrona i sloiki z pysznosciami. Poczestowal nas figami w syropie a dodatkowo po tym jak mu naopowiadalam jak kocham winogrona, dal nam dwie wielkie siaty tychze cudnych owocow (szczesliwy przypadek numer 2).
Zjedlismy wiekszosc winogron w drodze gdy krazylismy po pustkowiach i gubilismy sie w kolko. Wreszcie dojechalismy do wioseczki San Francisco de Los Andes , w ktorej malowniczo polozony jest osrodek San Francisco Lodge. Nazwa sama mowi za siebie - male drewniane domeczki. Wlasciciele poszli jednak dalej i postanowili "dorobic" troche atrakcji swoim gosciom. I tak powstaly sztuczne stawy zarybione, gdzie za pare groszy zlowic mozna swoja pierwsza w zyciu rybe, trzy razy za drogie przejazdzki konne po okolicy - 15.000 za pol godziny jazdy (i jak sie zorientowalismy szybko, wycieczka dookola osrodka czyli bez sensu), malpi gaj - czyli mosty linowe nad woda dla spragnionych kapieli, bo ta jest nieunikniona, itp. Czyli takie miejsce troche dla "gringos"*. Jako, ze nie ma co robic w okolicy to w sumie zrozumiale, ze wymyslaja co moga. Nie skorzystalismy z zadnej z tych atrakcji za to przeszlismy sie po okolicy i podziwialismy widoki - BEZCENNE.
W drodze do domu zahaczylismy jeszcze o pare wsi w poszukiwaniu typowego chilijskiego poncho jakie nosza tutejsi huaso (czyt. glaso). Najprawdopodobniej kazdy wie co to argentynski gaucho, wiec skroce tlumaczenie, co to huaso. Najprosciej mozna powiedziec, ze to taki chilijski cowboy. Czesty bywalec rodeo, wlasciciel ranczo, czy po prostu mieszkaniec wsi hodujacy konie. Wybor byl niestety maly bo pora dnia nie sprzyjala juz zakupom i nie znalazlam nic odpowiedniego dla siebie ale przyznac trzeba, ze ceny byly naprawde w porzadku. za 15.000 mozna kupic porzadne poncho z welny owczej a za 17.000 z alpaki. Bardzo cieple i dobrze wykonane. Niestety nie moje kolory wiec poszukiwanie ponczo trwa i moze podczas nastepnej wyprawy gdzies znajde. Czas jednak nie byl stracony bo brak ponczo usprawiedliwily gorace churros (jak te hiszpanskie, ktore macza sie w goracej czekoladzie) i woreczek prazonych orzeszkow w miodzie.
Wrocilismy do hotelu, i niektorzy poszli zazywac masazy, jako ze w osrodku miescilo sie rowniez SPA. Ja postawilam jednak na przeczesywanie przewodnika Lonely Planet w poszukiwaniu info o Atakamie. Wieczorem wybralismy sie znowu na wycieczke autem w poszukiwaniu kolacji. To jednak nie Santiago i na prozno szukac knajpek. To prawdziwe wioski. Nie ma nic. Cudem natrafilismy jednak na otwarte (wstyd sie przyznac....) centrum handlowe i udalismy sie, omijajac szerokim lukiem jadlodajnie takie jak McDonald´s czy Burger King, do czegos w stylu Jeff´sa, Ruby Tuesday, czy innej kiepskiej amerykanskiej garkuchni. Nastawilismy sie juz, ze bedzie zle, tlusto i tuczaco i z takim przekonaniem kazdy z nas zjadl ze smakiem wielkiego hamburgera ociekajacego tluszczem. Co najsmieszniejsze, nawet w tak podlym miejscu, wino jest dobre. Wino w Chile po prostu nie moze byc zle! Niech zyje wino! Niech zyje Chile!
*gringos - poczatkowo termin uzywany w niektorych czesciach Am. Pd. w odniesieniu do Europejczykow lub innych nie do zrozumienia dla ludnosci miejscowej. Pozniejsza wojna miedzy USA a Meksykiem spowodowala zmiane znaczenia slowa gringo na pogardliwa nazwe mieszkanow USA. Choc w wielu krajach gringo moze wiele roznych znaczen, to jednak dalej najbardziej popularnym znaczeniem jest "ktos kto nie mowi po hiszpansku" (w znaczeniu pochodzenia!) i nie ma to najczesciej na celu urazic nikogo. Ja jestem gringa (mimo, ze po hiszpansku mowie bez problemu) i zupelnie mi to nie przeszkadza. W moim poscie jednak uzylam slowa gringo, tak jak uzywaja go czesto miejscowi - by posmiac sie troche z turystow, ktorzy zupelnie nie maja pojecia gdzie sie znajduja i jak sie zachowac, a do tego sa troche ignorantami i zwiedzaja miejsca tylko najbardziej turystyczne i chetnie korzystaja z miejsc all-inclusive. Przywoza pozniej nic nie znaczace pamiatki i nazywaja sie wielkimi podroznikami. Nie tedy droga, kochani. W Ameryce Poludniowej trzeba dobrze wiedziec gdzie sie jest i jak sie zachowac. Jak nie poczytamy to nas nabija w butelke piec razy zanim sie obejrzymy. Nas tez nabito ( i o tym w nastepnym poscie), wiec sie nie wymadrzam, tylko radze i ostrzegam. :)
No hay comentarios:
Publicar un comentario