jueves, 17 de abril de 2014

Mule za (prawie)darmo i (prawie)odkrojony palec

Przygnebiona troche brakiem wizy, przez ktory nie pojade na "wycieczke" z pracy do Europy, poszlam odwalic kolejne nudne zakupy w supermarkecie. Do tego perspektywa samotnej Wielkanocy w Santiago podczas gdy prawie wszyscy nasi znajomi szaleja gdzies w gorach albo na wsiach chilijskich. Caly dzien byl jakis taki bez sensu. Ok, powiedzmy sobie szczerze - nie kazdy dzien musi byc super i nie zawsze musimy sie usmiechac. Czasem jest ok nie chciec sie usmiechac. Przechadzajac sie na sile po alejkach marketowych i absolutnie bez swiatecznej kuchennej inspiracji nagle wpadlam przypadkiem na lodowke, z ktorej usmiechaly sie do mnie mokre, jakby prosto z morskiej wody mule. Na lodowke doslownie wpadlam, a konkretniej zostalam popchnieta przez rozpychajaca sie grubsza kobite, ktora probowala zalatwic zakupy, pewnie tak jak i ja, na ostatnia chwile. Wrocmy do muli. Cos jak milosc od pierwszego... Nie! To mule! Co ja plote. No dobra, zakochalam sie w nich. Postanowilam przygarnac wielka siate muszli i zabrac ze soba do domu. Wyszedl ponad kilogram (nawet sporo ponad kilogram) ale najlepsza byla cena!! 990 peso (!!!!!) za kilo! Oczom nie dowierzalam. To jest przeciez niewiele ponad 5 zlotych! Specjalnie wzielam "za duzo" korzystajac z tak atrakcyjnej ceny, bo wiem ze czesto nie wszystkie skubance sie otwieraja i ze smutkiem trzeba niedobitki wyrzucac. W domu szybkie przygotowania - maslo czosnkowe, bagieta, piec. Siekanie szalotki, odkorkowanie wina, pare mini pomidorkow do smaku, oliwa i gotowe. 
Moment na dygresje. Juan i ja ostatnio ogladamy serie o wampirach True Blood co wieczor. Tak sie jakos wczulismy w atak wampira, ze naszym glownym celem stalo sie przestraszenie drugiej osoby i zbieramy punkty, komu lepiej wyjdzie atak. Dzis na pewno Juanowi nalezy sie max punktow. Gdy ja bylam w kuchni i siekalam szalotki, podelec zakradl sie do drzwi wejsciowych i po cichu przekrecil klucz w zamku. Gdy znalazl sie juz w kuchni, ktora znajduje sie tuz obok wejscia do mieszkania, wydal z siebie okropny syk i akcja faktycznie (jak na prawdziwa historie o wampirach przystalo) skonczyla sie rozlewem krwi, a i przy okazji przerazliwym wrzaskiem. Wrzasnelam tak glosno, ze slyszal mnie na pewno caly budynek. Zadzwonil nawet portier po paru chwilach zapytac czy wszystko w porzadku i czy nie znalazlam jadowitego pajaka gdzies w domu.. Drzwi wejsciowe oczywiscie wciaz byly otwarte zebym nie zorientowala sie, ze juz wszedl do domu. Cale szczescie, ze nasze noze sa dosc tepe bo male zadrasniecie wzdluz palca mogloby sie skonczyc inaczej jego utrata. Chwilowo Juan wygrywa 2:1. Jak Real i Barca w ostatnim meczu. Nie dam sie tak latwo pokonac. Juz ja mu pokaze! 
Wracamy do muli. Zaczelam z nadmiaru ostroznosci i potrzeby higieny myc i skrobac kazda muszle po kolei. Znamy wszyscy powiedzenie, ze jak muszle sa otwarte przed gotowaniem to znaczy, ze trup i do wora z nim. Sprawdza sie to w miejscach gdzie nie ma latwego dostepu do swiezych owocow morza. Moje mule na poczatku byly troszeczke otwarte, ale gdy probowalam wyrwac im z paszcz kawalek glona by zbadac ich zywotnosc, to natychmiast zamykaly muszle a po wrzuceniu do wody wypuszczaly ochoczo babelki. Czyli chyba nie ma lepszego dowodu na to, ze zywe byly i do tego w dobrej formie. Z calej tej wielkiej siaty w plastikowym worze wyladodowalo tylko kilka sztuk i to pewnie tez tylko wylacznie z nadmiernej ostroznosci. Mule w winie... Ach! Pycha! Wylizywalismy nawet "zupe" z garnka. Ups! Wstyd sie przyznac.  Jedynym minues bylo to, ze niektore muszle nie otworzyly sie w garnku. Jak zawsze. Jak nie odpadna w pierwszej selekcji to nawala przy drugiej. Czyli zapas jednak zawsze dobrze miec, a juz na pewno gdy daja prawie darmo!
Drugim wielkim zaskoczeniem dnia byla wiadomosc o tym, ze w Chile tez maluje sie pisanki i obstawia wszystko puchatymi, malymi kurczakami i czekoladowymi zajacami. Te tutejsze zajace jednak wygladaja jak z outletu w USA, gdzie te najbardziej kiczowate i pstrokate nie sprzedaly sie w kluczowych marketach. Zakupilam wiec tylko dodatkowe opakowanie jaj i pobieglam szybko z wozkiem po farby i pedzelki, nie dajac sie wpedzic w kupowanie brzydkich krolikow tylko po to by je... kupic. I tak jedza je tylko male dzieci i po odgryzieniu glowy biednemu krolikowi juz im ochota przechodzi. Pisanek nie robilam juz tak dlugo, ze nie pamietam nawet kiedy mial miejsce ostatni raz. Po morskiej kolacji zasiadlam wiec do malowania pierwszych warstw farby na tlo i jutro rano zamierzamy z Juanem zrobic miedzynarodowe pisanki dla kazdego znajomego na emigracji, z ktorym bedziemy sie widziec w sobote na zbiorowym grillu sierot, ktore zostaly w miescie na swieta. Czuje niestety, ze polskie jajo wyjdzie najbrzydsze bo biala farba rozprowadza sie fatalnie i zostawia smugi albo puste miejsca. Stety albo i niestety jajo to przewidziane jest dla mnie. Wesolych jajek zycze wszystkim i mniej kiczowatych krolikow! (Chociaz troszke kiczowate musza byc!) Nie przejedzcie sie! 


Ps. Po prawej stronie, na pasku znajduje sie ikonka aplikacji Instagram, ktora powiazalam tematycznie z tym blogiem. Szybka i latwa forma dodawania zdjec a przy okazji i zapowiedzi nadchodzacych postow. Zapraszam do sledzenia mnie na Instagramie. 

No hay comentarios:

Publicar un comentario