Odespalam podroz i wstalam rano spragniona wrazen i wiedzy o nowym otoczeniu.
Juan zabral mnie spacerkiem na sniadanie, pokazujac po drodze gdzie sa sklepy, pralnia, supermarket itp. Zapewne i tak sie zgubie 3 razy zanim dotre do bankomatu albo po wode. W lewo, w prawo, znowu w lewo i jakby wszystkie budynki na pierwszy rzut wygladaja tak samo. Przy drugiej rundce po okolicy okazalo sie, ze jednak da sie rozroznic budynki i ulice i wcale nie jest tak zle. Ulzylo mi troche, bo czulabym sie jak idiota chodzac z mapa po "osiedlu", szukajac "wodopoju". Wlasnie! Mape tez zakupilam. Przerazila mnie troche swoim rozmiarem. Obejmuje cale Santiago czyli 35 "dzielnic".
Na obiad zaprosila nas para znajomych Juana. On hiszpan, ona chilijka. Romantyczna historia o tym jak on rzucil wszystko by byc z nia i przeprowadzil sie do Santiago. Obiad zmontowalismy wspolnie w 10 min a pozniej na tarasie spedzilismy czesc popoludnia na rozmowach o wszystkim, jak to zwykle bywa.
Najwazniejsze punkty:
W Chile papaja jaka znamy my czyli duza i podlozna z czarnymi okraglymi nasionami w srodku nie istnieje. Ta miejscowa jest mala i nalezy ja (jak pigwe) najpierw ugotowac a potem dopiero zjesc. hmmm... ameryka poludnia i nie ma papajek? no bez sensu!
Chile slynie z eksportu jablek. W to moge uwierzyc, sa pyszne.
Arbuzy tutejsze sa najlepsze na swiecie (moj subiektywny poglad ;))
Z Chile eksportuje sie borowki amerykanskie do USA i Europy.
Na rowerze jezdza wszyscy i wszedzie. Metro jest dla leniwych. ooook, zobaczymy jak to bedzie.
Chilijczycy mowia szybko i niewyraznie a do tego kalecza troche gramatyke i przekreaja czasowniki. Czyli nauka hiszpanskiego od nowa.
Po mile spedzonym czasie z nowymi znajomymi poszlismy poszukac dla mnie roweru. Okazuje sie, ze chilijczycy spedzaja weekendy w centrach handlowych, badz jak to sie tutaj mawia po amerykansku w mallach. Malle sa gigantyczne! Kilka pieter, kilkanascie restauracji, kilkanascie kawiarenek, kilkanascie fast foodow, kilka kin i zapewne z milion sklepow. W mallach kupuje sie wszystko. Europejski koncept ulic shoppingowych (oxford street w londynie czy inne) tutaj nie istnieje. Wiele zagranicznych sklepow zbankrutowalo szybciutko myslac, ze trzymajac sie swojej strategii bedzie im szlo tak samo dobrze jak w innych miejscach na swiecie. Otoz nie. Tutaj liczy sie tylko i wylacznie mall. Rower co prawda dalej nie kupiony, za to wyszlam z dziwnym uczuciem paniki i potrzeby szybkiej ewakuacji. Za duzy ten bajzel jak dla mnie.
No hay comentarios:
Publicar un comentario