sábado, 18 de enero de 2014

Dzień 9. Podbój Ameryki zawieszony z przyczyn technicznych.

(Wow! Postanowiłam napisać dzisiejszy post na innym urządzeniu niż zwykle. Dlatego dziś gościem specjalnym będą polskie znaki!)

Status operacji "zmiany" ten sam- bez pracy i nowego mieszkania, za to biedniejsza i z bardzo czystą szczęką.

Ostatnie dni spędziłam w skupieniu na poszukiwaniu mieszkania i pracy. Szukanie pracy nie jest nigdy rzeczą prostą. Tutaj jest to o tyle utrudnione, że 3/4 portali, typu nasz pracuj.pl, nie ma opcji załadowania własnego cv w formie pliku. Moda na wypełnianie formularzy widać panuje nie tylko w Europie. Nie ma w tym nic złego, w końcu rejestracja jest jednorazowa. Problem polega na tym, że większość portali w pytaniach typu narodowość, wykształcenie czy tym podobne, nie przewiduje opcji innej niż z krajów Ameryki Południowej. Tak oto zostałam tymczasowo chilijka z wykształceniem w Warszawie, która leży również gdzieś w Chile. 

Jesteśmy chorzy. Nie jakoś obłożnie ale mózgi mamy zajęte bakterią i katarem. Procesy myślowe zawieszone. Czyli nie będzie wielkiej relacji z tego co można robić super ciekawego w weekend w Santiago. Zamiast tego postękam trochę i ponarzekam na ceny leków. I to tych podstawowych. A może nie tylko na ceny leków. Rano wycisnęliśmy z siebie ostatki sił by udać się po odkładane od 3 dni zakupy do supermarketu. Nie szaleliśmy zbytnio w smakach i wymarzonych menu bo oboje straciliśmy węch przez katar i specjalnie nie obchodziło nas co zjemy dziś na obiad. Juan, jako mocniejszy organizm, jedyne co sobie wymarzyl, jak poczuł lekko zapach mango dochodzący ze stoiska z owocami, to sok świeży z owoców tropikalnych. Zapewne był pyszny. Nie wiem, do mojej paszczy dotarły tylko dane o konsystencji i temperaturze. Dziś dałabym sobie wmówić nawet, że była to ambrozja. 
Podstawowe zakupy zrobione a rachunek w kasie wyniósł 67000 pesos, czyli około 375 złociszy. Chyba musimy przejść na dietę "ŻP" by uratować portfel i sprawić by świąteczny wałeczek tuż nad paskiem od spodni zaginął... Potem ochoczo udałam się do apteki licząc, że tam to już tylko "drobne" mi przyjdzie wydać. Za termometr, paracetamol i coś mocniejszego dla Juana zapłaciłam 10 tysięcy z hakiem (troszkę ponad 60zł). 

Nie trudno być tu "milionerem", jeszcze łatwiej być spłukanym. 

Na koniec trochę się skompromituję. Po zdjęciu aparatu stałego, dostałam przezroczystą nakładkę na zęby, w której mam codziennie spać. Doktor zalecił czyszczenie jej za pomocą osobnej szczoteczki i mydła w płynie zamiast pasty, by nie rysować powierzchni. Dziś byłam trochę rozkojarzona i pomyliły mi się szczotki i po myciu "sztucznnej szczęki" (jak uroczo nazywa mą nakładkę Juan), umyłam zęby tą samą szczoteczką i dodatkowo dołożyłam z rozpędu jeszcze więcej mydła. Mało tego, nie zorientowałam się w ogóle (brak smaku i węchu, jak wyżej) i dopiero Juan uświadomił mnie co wyprawiam, gdy przyszedł umyć ręce do łazienki i poczuł, że jakoś dziwnie pachnę migdałami zamiast miętą. Cóż, higieny nigdy za wiele! 

Jako że zdążyłam parę razy zasnąć przed opublikowaniem tej notki (dziękuję bloggerowi za autosave) i minęło kilka godzin od jej stworzenia, to od razu zgłaszam swój mały osobisty sukces - poczułam pierwszy zapach. Może niedziela nie będzie całkiem stracona! 




No hay comentarios:

Publicar un comentario