lunes, 10 de febrero de 2014

Weekend no 5. Canada and Brasil in Chile.

Uplynal kolejny tydzien mojego zycia w Santiago. Wydarzylo sie jak zwykle sporo. W poniedzialek przylecial stary dobry znajomy - Jeff. Tak sie zlozylo, ze Jeff byl wczesniej w Buenos Aires wiec zaprosilismy go by przyjechal i do nas, do Santiago. Jeffa nie trzeba bylo dlugo namawiac. Juz po 3 dniach przeskoczyl Andy i stawil sie na miejscu. W ciagu tygodnia spedzilismy dlugie godziny na rozmowach przy lokalnym winie i wybralismy sie na pare smacznych posilkow. Bylismy nawet w hiszpanskiej knajpie, gdzie na prozno szukac (poza malym procentem) ludzi innych nacji. Jedzenie nie oszukane - hiszpanskie w 100% a ceny w sumie dosyc przystepne (jak na Santiago!).
W piatek wydarzylo sie cos bardzo waznego! Podpisalismy wstepnie papiery na nowe mieszkanie! Umowa jeszcze nie podpisana, wciaz czekam az mi ja wysla, ale za to rezerwacja zrobiona a gwarancja zaplacona. Pieknie! Zdecydowalismy sie ostatecznie na budynek przy.... rownoleglej ulicy. Przeprowadzka na pewno nie bedzie zbyt trudna zatem. Po podpisaniu papierow udalismy sie na piwko ze znajomymi Juana z pracy. Piwko tak sie przedluzylo, ze wpadlismy do baru, ktory stylem przypominal troche "beach bar". W sumie to dobry pomysl, mimo ze do morza kawalek. Plazowy styl spowodowal, ze wyluzowalismy sie jeszcze bardziej i zrobilo sie prawie rano. Tradycyjnie skoczylismy na hamburgerka i udalismy sie grzecznie spac. W sobote "rano" odezwal sie do nas kolega Juana (Fran - hiszpan), ktory mieszka tutaj juz ponad 3 lata i zaproponowal, ze zabierze nas za miasto do znajomych na asado. Nauczeni, ze zawsze trzeba odpowiadac "tak" na wszystkie propozycje tego typu, jak Jim Carrey w jednej komedii, szybko sie zebralismy i po 5 minutach bylismy juz w drzwiach. Do domu znajomych prowadzi autostrada przez gory i im wyzej sie pniemy tym bardziej szokuje nas widok na oddalajace sie miasto. Nie znam innego miejsca, z ktorym moglabym porownac Santiago. Wspominalam juz kiedys, ze Santiago czesto nazywa sie Sanhattanem, jednak jesli ktos nie zna ani pierwszego, ani drugiego to moze sobie wyobrazic cos zupelnie nieadekwatnego. Sprobuje jednak troche uproscic te teorie. Wyobrazmy sobie, ze Manhattan jest szesc razy wiekszy i nie otacza go woda tylko gory. Teraz kazdy, komu wyobrazni nie brakuje, moze zrozumiec dlaczego widok z gor jest tak niesamowity. 25 km pozniej dotarlismy do lokalnego supermarketu po male zapasy by nie wpasc z pustymi rekami do nieznajomych na grilla. Okazalo sie, ze gospodarze mieszkaja w zamknietej kolonii domow. Wszystkie domy nowe i miejsce to zostalo zalozone dopiero 2-3 lata temu. Wczesniej nie bylo tam nic. Gorskie pustkowie. Tutaj "nic" naprawde znaczy NIC. Piasek, jeden krzaczek na 100 metrow kwadratowych i nic wiecej. Ktos sie zorientowal, ze w tym gorskim pustkowiu mozna bylo znalezc kawal ziemii w miare plaski i zrobic z tego zamkniete osiedle o powierzchni kilkuset hektarow. Nie nalezy jednak mylic tego z typowym amerykanskim osiedlem gdzie przy 20 ulicach stoi 1500 domkow, ktore sa absolutnie takie same. Tutaj kazdy buduje sobie dom jaki chce. Wiec jadac wewnetrzna droga minelismy ze dwie repliki Bialego Domu, pare pieknych, drewnianych domkow w gorskim stylu, kilka domow o niezidentyfikowanym stylu, jak i ultranowoczesne parterowe posiadlosci. Nie musze chyba dodawac, ze wszystkie oczywiscie z basenem i wielkim ogrodem. Nasi gospodarze zakupili od architekta jeden z tych ultranowoczesnych domow. Poczatkowo wydaje sie, ze ogrod wcale nie taki duzy, ale jak tylko przejdzie sie pare kroczkow za dom, mozna zobaczyc niekonczacy sie zielony trawnik... "tam, tam daleko, gdzie konczy sie zielone, zrobimy warzywniak, a tu po prawej bedzie altana." Cudowne miejsce. Gospodarze sa brazylijczykami i mieszkaja w Chile ok 15 lat. Obecny oczywiscie byl caly klan - siostry z mezami, bliscy przyjaciele itd. 90% stanowili wlasnie obywatele Sao Paolo, 3 hiszpanow i ja. Polka. "A! Importowana!" - takiego sie dorobilam przezwiska. Nie zeby mnie to urazilo w jakikolwiek sposob, ale nie rozumiem zartu bo nikt z tego towarzystwa miejscowym nie byl. Basen, piwko, szampan, grill, salatki, guacamole, chorizo, itd. Dzien zlecial szybciutko i zrobil sie wieczor. Nad glowami zaczely latac orly, jastrzebie i inne wielkie ptaki, ktorych nazw z hiszpanskiego nie jestem w stanie przetlumaczyc (byc moze to jakis miejscowy gatunek).Pora polowania. Niesamowity widok pikujacego orla i nagle pare sekund pozniej wylania sie nad korona drzew wielki ptak z pelnym dziobem. Male pieski w ogrodzie poczuly sie nerwowo i zaczely szczekac i biegac zdezorientowane po ogrodzie. Gospodarze postanowili rozpalic ognisko i zaprosili mnie do zabawy "kto skaczac po deskach polamie ich wiecej". Nie wiem czy to nie znaczy, ze czas na diete, ale wygralam konkurs. W nagrode wyrzut sumienia po piatej dokladce guacamole.. Jak to zwykle bywa, wieczorem ludzie sie rozluznili i zaczely sie tance. Nie musze chyba mowic, ze z brazylijkami nie wygralam i raczej wstyd mi bylo w ogole stawac obok nich. One to jakos z mlekiem matki wysysaja. A moze to ich budowa ciala? No cos w tym jest. Sa nie do pobicia.
Leniwa niedziela. Zajelo nam pare godzin doprowadzenie sie do ladu w niedziele rano. Rano w sumie tez juz nie bylo. "W niedzielne popoludnie" brzmi adekwatniej. Zabralismy Jeffa na obiad i udalismy sie po raz drugi do Cebicherii w dzielnicy Bellavista na pyszny peruwianski obiad. Eksplozja smakow. Co tu duzo mowic. Wyszlismy znow z brzuchami pelnymi. Przeszlismy pare krokow do pobliskiej kawiarni na deser i kawke poobiednia. Godzine czekalismy na wode, godzine na rachunek a potem godzine na reszte. I jeszcze kazalisobie wliczyc napiwek do rachunku. To niby tutaj normalne. Zdecydowana wiekszosc miejsc dolicza 10% napiwku. To dla klienta przeciez ulatwienie. Nie musi liczyc sam w tych dziwnych kwotach opiewajacych na dziesiatki tysiecy...Pozniej musielismy sie juz pozegnac z Jeffem i zyczyc mu udanego lotu z powrotem do Buenos Aires. Wrocilismy do domu i postanowilismy zrobic sobie absolutny relaks. Tak jakby ktos podsluchiwal jakie mielismy plany bo w tv puscili ostatnia czesc Madagaskaru, pozniej Epoki Lodowcowej a na koniec jedna z kretynskich komedii amerykanskich. Perfecto. Komedia amerykanska mnie uspila calkiem i pozwolila ukrocic cierpienia zwiazane z przejedzeniem weekendowym.





No hay comentarios:

Publicar un comentario