viernes, 28 de febrero de 2014

D. 49 od Chihuahua do Pitbula

Piszę ten tekst siedząc sobie na tarasie z wyciągniętymi nogami na krześle i popijając zimne piwko. Brzmi jak sielanka, nieprawdaż? Niestety nie cały tydzień taki był a już na pewno nie dzień, który powoli się właśnie kończy. 
Jako, że zbliżał się dzień przeprowadzki to wciąż próbowaliśmy dopiąć sprawy związane z wynajmem mieszkania. Niby zwykłe sprawy jak przestawienie telewizora czy dostęp do piwnicy by móc składować walizki, itd. Naprawdę nie mieliśmy w planach robić wielkiej rewolucji a do tego wszystkie punkty wcześniej mieliśmy niby uzgodnione z agencją nieruchomości pośredniczącą w tym całym wielkim procesie. Nagle okazało się, że coś im się odwidziało, zrobiła się wielka afera, właścicielka mieszkania, mieszkająca w Miami, również jakby zwariowała a do tego w umowie nagle (wbrew przepisom chilijskim) znalazł się zapis o naszej odpowiedzialności za wszelkie szkody powstałe w mieszkaniu nawet te spowodowane trzęsieniem ziemii czy pęknięciem rur. Rozpętała się burza i pioruny trzaskały jak wściekłe - głównie ze strony pośredniczek. Gdy miarka się przebrała, zostaliśmy bez mieszkania i z wrażeniem, że pani z Miami cierpi na jakieś zaburzenia psychiczne. Na szczęście właściciel mieszkania, w którym przebywaliśmy do tej pory, zlitował się nad nami i przedłużył nam umowę o kolejny miesiąc, skreślając innych zainteresowanych. Poszłam więc z bojowym nastrojem odebrać z agencji pieniądze, jakie wpłaciliśmy w ramach gwarancji wynajmu. Gdy tylko 290.000 peso znalazło się w mojej dłoni obszczekałam jak rasowy pitbul głupią brazylijkę jak kota na płocie. Ta jeszcze bezczelnie na do widzenia postanowiła złośliwie pożyczyć mi jeszcze szczęścia w poszukiwaniu lokum. Odszczekałam się oczywiście znowu, życząc uprzejmej pani powodzenia w utrzymaniu biznesu przy życiu bo nie zamierzam pozostawic tego bez komentarza i zamierzam uprzedzić na wszystkich forach ludzi przed tą agencją. Agencja nazywa się ANALUPROP. Gdyby ktoś wybierał się do Chile i poszukiwał mieszkania to odradzam korzystania z jej usług. Nie wiem komu przychodzi do głowy robić takie numery w dzień przeprowadzki...
Co do zapisu o trzęsieniach ziemii, to wiem, że wydaje się być to zapis dosyć zabawny na pierwszy rzut oka, jednak jest on niesamowicie istotny w tej części globu. Chile to kraj wyjątkowo aktywny sejsmicznie. Trzęsienia zdarzają się tu praktycznie co tydzień , choć bardzo malutkie i ledwo wyczuwalne w większości. Ostatnie miało miejsce w niedziele gdy znajdowałam się akurat na parkingu centrum handlowego i gdy zatrzęsła mi się ziemia pod nogami i pomyślałam ile kondygnacji zastawionych autami znajduje się nade mną, to zrobiło mi się delikatnie mówiąc słabo. Tydzień wcześniej trzęsienie ziemii osiągnęło ponoć 5,6 w skali Richtera jednak wierzyć mi się w to nie chce bo ledwo co poruszyło się pode mną krzesło. Przypomina mi to sytuacje opisywane w poprzednim poście. Powtórze się więc - to że coś nie jest normą nie znaczy, że się zdarzyć nie może. Ostatnie potężniejsze trzęsionko miało miejsce w 2010 r. i szkody były naprawdę spore. Paredziesiąt lat temu w regionie Chiloe, zabrakło skali na zmierzenie siły wstrząsów i zmiotło praktycznie wszystko z powierzchni ziemii. Tuż po trzęsieniu nastąpiło tsunami. Choć wizja ta dalej wydaje się być wizją odległą, to należy pamiętać, że walczyć można ze wszystkim ale nie z Matką Naturą. 
Po całej tej awanturze o mieszkanie i dach nad głową, poszłam na rozmowę o pracę. Mój poziom nerwów po porannych przygodach i tak był już dosyć wysoki, a tu jeszcze trzeba się skupić na walce o chleb. Ku mojemu zdziwieniu rozmowa okazała się być luźniejsza niż w barze przy piwku i w sumie to było dosyć wesoło. Z sali konferencyjnej musiał dobiegać do pracowników w open spacie gromki śmiech bo gdy wychodziłam to patrzyli na mnie mocno skonfundowani. 
Gdy już myślałam, że ten dzień nie może się zrobić bardziej dziwny, ochroniarz w markecie, w którym kupowałam piwo na asado, na które wybieramy się za godzinę, postanowił mnie popodrywać i z uporem maniaka wmawiał mi, że jestem z Norwegii (pewnie! On wie to lepiej niż ja!). Na koniec wlepił mi swoją wizytówkę dodając z dumą, że zna się na masażach. Jakieś chętne? Podzielę się tym skarbem ;)
Teraz kołacze mi się po głowie tylko jedna myśl (choć z każdym łyczkiem zimnego Heiniego oddala się w niebyt): dziiiiiwny jeeeeest teeeeen swiat!

miércoles, 26 de febrero de 2014

"Dzika" Ameryka. Krotki przewodnik po Ameryce Lacinskiej dla Kazia

Choc blog w zamysle mial byc o mnie i moich doswiadczeniach zdobytych na obcym kontynencie, bo nie ukrywajmy, fajnie jest dac upust swojej narcystycznej naturze, to mimo wszystko uwazam, ze warto poswiecic tez troche czasu na badanie otoczenia i poszerzenie wiedzy o tym nieznanym nam w gruncie rzeczy ladzie. Przy okazji ucze sie budowac zdania wielokrotnie zlozone...Choc wciaz gubie przecinki, nie mam polskich znakow w komputerze (bo ten wciaz uparcie twierdzi, ze jezyk polski nie istnieje), to dalej zalewac bede cyber przestrzen swoimi przemysleniami.
Jakis czas temu, zimowa pora, gdy przyszlo mi sie zegnac z Matka Ojczyzna i Ojcem Domem, zasiadlam z mym przyjacielem Olgierdem przy drinku w modnym w czasach mojego gimnazjum barze Starlight na warszawskim Ursynowie i cos sklonilo mnie do poszukania danych o bezpieczenstwie w Ameryce Lacinskiej, czyli jak wiemy nie tylko w Ameryce Poludniowej. A jak ktos nie wie, to znaczy, ze nie uwazal na lekcjach w szkole. A, wlasnie, szkola! Ja tez nie bylam najbardziej pilnym uczniem ku zgrozie mych rodzicieli, ktorzy mniej lub bardziej cierpliwie, probowali uswiadomic mi, ze po cos do tej szkoly sie chodzi. Racje mieli. Pokornie im to dzis oddaje, ze jednak racje mieli. Ale i ja mialam swoja racje opuszczajac lekcje, bo po co chodzic do szkoly, skoro w szkole nie uczy sie rzeczy praktycznych zalewajac za to ucznia teoria, z ktorej niewiele rozumie, ale musi wszystko spamietac.

Moja mysl jest prosta, Europa kocha Europe, Ameryka kocha Ameryke, czyli dzieci/mlodziez uczy sie w zasadzie wylacznie historii i geografii swojego kraju, troche historii kontynentu i prawie wcale o reszcie terytoriow. W mojej ocenie brakuje przekazywania rzeczowych informacji o innych regionach. Co mi po tym, ze naucze sie na pamiec wszystkich nazw rzek, morz, oceanow, krajow czy nawet nazwisk ich przywodcow, skoro wiekszosc z nas i tak nie ma bladego pojecia o tym co sie w danym kraju dzieje. Z drugiej jednak strony czy przecietnego Kazia z Polski obchodzi co dzieje sie w Boliwii, Sierra Leone czy na Madagaskarze. W zasadzie nie bo ani jeden z tych krajow nie jest nam w zaden sposob bliski. Jednak w mojej ocenie nasza mala w gruncie rzeczy planeta jest bardzo ciekawa i dopoki nie odkryje sie zycia na innej to warto sie nia odrobinke zainteresowac. Przejde jednak do glownego tematu, bezpieczenstwa zycia na naszej planecie. Znalazlam pewien interesujacy w mojej ocenie ranking najbardziej niebezpiecznych (w najgorszym tego slowa znaczeniu) miast na swiecie. Chodzi konkretnie o ilosc morderstw przypadajacych na 100 000 mieszkancow danego miasta. Choc dzis juz nie widze tej informacji na stronie internetowej, to jestem swiecie przekonana, ze gdy wyszperalam w grudniu z pomoca wujka googla te dane to autorzy artykulu dodali, iz w rankingu wzieto pod uwage jedynie miasta skupiajace powyzej 300 000 mieszkancow. Niestety na 50 miast umieszczonych na tej malo zaszczytnej liscie, 41 znajduje sie w Ameryce Lacinskiej.

Tutaj grzecznie podaje zrodlo:
http://www.businessinsider.com/the-most-violent-cities-in-the-world-2013-11?op=1


Choc liczby mowia same za siebie i kazdy czytac potrafi, a do tego zapewne wie gdzie znajduje sie Meksyk czy Brazylia (a jak nie to lepiej niech sie nie przyznaje), wiec niby nie ma sie nad czym rozpisywac. Jest jednak cos co rzuca sie w oczy przy (sk)rolowaniu (dziekuje przy tej okazji Nataszy Urbanskiej za oficjalne wprowadzenie do jezyka polskiego slow zagranicznych - ponglisz jest spoko) przez te strone. Poza oczywistym - Chile, Argentyna, Peru, Urugwaj i ponad 200 innych krajow brakuje w tym zestawieniu.  Na drugi rzut oka, uwazny obserwator zauwazy brak na liscie takich miast jak Sao Paulo czy Rio de Janeiro. Ciekawe dlaczego? Skoro wlasciwie wszystkie nam, ludziom z odleglych krain, znane brazylijskie miasta znajduja sie na liscie, ale akurat nie te, ktore znamy najlepiej z opowiesci, a w opowiesciach tych przedstawiane sa jako wyjatkowo niebezpieczne? Kto wie, reka do gory! A jak nie wie, to niech czyta dalej cierpliwie. Jak wie, to tez niech czyta, bo bedzie mi milo. Wiec brne dalej przez dzika Ameryke. Przystanek Brazylia. To wlasnie z tego kraju (jak i oczywiscie z Meksyku) ludzie bogatsi uciekaja masowo w poszukiwaniu spokoju i bezpieczenstwa do Chile. Choc w Chile kradzieze sie zdarzaja i to czesto (na ulicy okrada sie ludzi nonstop,kradnie sie auta, wlamuje i okrada domy, itd) to nie jest to kraj, w ktorym bedac bogatym, miec z tego powodu wiecej nieprzyjemnosci niz przyjemnosci. Ja osobiscie nie naleze do grupy ludzi zamoznych, ale potrafie patrzec i slucham tez uwaznie ludzi, ktorych poznaje na swej nowej drodze zyciowej. Moja znajoma co prawda jezdzi z kijem bejsbolowym w aucie ale to tylko dla wlasnego spokoju ducha. A moze i nie. Moze wie dobrze co robi. Inna osoba przeprowadzila sie ze swoja najblizsza rodzina tutaj z Meksyku, poniewaz jako majetna, zydowska rodzina mieli duzo problemow w swej ojczyznie. Szwagier i kuzyn zostali zamordowani, zatem byl to wystarczajacy argument by dac dyla i odizolowac sie od problemow matki ojczyzny, problemow z ktorymi samemu sie nie wygra. Wracam jednak palcem po mapie z powrotem do Brazylii i ciagne zagubiony po drodze watek. Wyobrazmy sobie, ze jestesmy na Copacabanie, opalamy sie nad oceanem i zimna woda od czasu do czasu zalewa nam recznik. Gdy wstajemy by przesunac sie dalej od wody, nagle uswiadamiamy sobie, ze torba plazowa z kluczami do hotelu, portfelem i pewnie nowym, wyczesanym iphonem, nie lezy juz obok recznika a nasi sasiedzi nic nie widzieli, nic nie slyszeli. Piekny selfie, zwany potocznie w jezyku polskim, "samojebka" w czym mistrzem jest niejaki Dawid Wolinski, juz nie trafi na fejsbunia. No wlasnie. W Sao Paulo czy Rio bardziej prawdopodobna jest kradziez, napasc, ponoc i czasem jakis okazjonalny gwalt, niz zabojstwa. Czeste sa tez ponoc strzaly na ulicach a ludzie jezdza z szybami kuloodpornymi ale ile w tym prawdy a ile przebrzmialych opowiesci strudzonych podroza dumnych turystow, to wiedza tylko miejscowi. Ostatnio modne sa porwania ale bardziej interesujacym celem sa miejscowi niz turysci. No bo po co porywa sie czlowieka? Dla okupu rzecz jasna. Porwac turyste to tylko klopot bo nie wiadomo gdzie tego okupu szukac i jak go wyludzic i czy w ogole turysta jest "wartosciowy". Porywacze to raczej nie poligloci i nie agenci CIA. Nie wykluczam jednak innych niebezpieczenstw czychajacych na naszego biednego Kazia w modnym wdzianku, ale tu nie o tym. Niech sie martwi Kazio sam o siebie i czyta przewodniki i nie zapuszcza sie w nieznane mu ostepy Rio czy Sao Paulo bez maczety.  
Wracam znow do rankingu zabojstw. W Rio czy Sao Paulo, jak sie okazuje, wcale nie ma tak malo zabojstw - choc w porownaniu z lista top 50 to naprawde jest ich duzo, duzo mniej. W Sao Paulo dla przykladu, zamordowanych zostalo ponad 650 osob w 2013 r., a biorac pod uwage liczbe mieszkancow to dalej na tle Hondurasu jest to liczba skromna. Ale na przyklad w takim Chile na 100.000 mieszkancow zdarzaja sie tylko 3,7 zabojstwa. Cale Chile liczy okolo 18 milionow ludzi (troszke zawyzylam liczbe by zaokraglic), czyli wciaz mniej niz caly region Sao Paulo, ktory skupia prawie 21 000 000 a samo miasto ponad 11 000 000. Czyli w Chile w 2013 zamordowanych zostalo 666 ludzi. Diabelska liczba! A wiec wynik calego Chile jest bardzo zblizony do wyniku samego Sao Paulo. Do tego w zdecydowanej wiekszosci to miejscowi w Sao Paulo zabijaja sie nawzajem przez konflikty rodzinne (a mowia, ze to USA ma problem...) czy w zwiazku z handlem narkotykami przez gangi/kartele/pomniejszych dystrybutorow. Czemu i po co zabijaja sie w Chile wymaga moich glebszych studiow. Choc stan bezpieczenstwa w Sao Paulo zostal uznany w pierwszej polowie 2013 r. za krytyczny (to tu nastapilo moje najwieksze zdziwienie) to ulega on ponoc poprawie w ostatnich miesiacach. Moj pierwszy wniosek? Prosty, wszedzie ludzie sie jednak morduja, a statystyki to tylko statystyki. W Sao Paulo statystycznie nie jest tak strasznie! Musza tam dodatkowo robic dobra mine w zwiazku z nadchodzacym Mundialem i stad zapewne proba robienia dobrego PRu, ale ponoc policja swietnie sobie radzi z wykrywaniem przestepcow i dzialaniami prewencyjnymi. No dobrze, ale jakby tak wzieli opublikowali moje badania, ktore tu przedstawiam w pocie czola, to okaze sie, ze wcale w Sao Paulo - w przeliczeniu na odstrzelona glowe mieszkanca - nie jest az tak zle, przy czym ja jakos dalej nie upieram sie, ze chce wizytowac Brazylie z okazji Mundialu. Teraz dochodze do sedna, zabojstw w takim Sao Paulo moze i "malo" mi wyszlo z obliczen, ale jak sie uwzgledni jeszcze 60 tysiecy napasci rabunkowych w ciagu roku, czyli ponad 164 rabuneczki dziennie, to juz naprawde daje do myslenia. Tych zas co polegaja tylko na liczbach nalezy rowniez pouczyc, ze zabojstwa sa bardziej zauwazalne, chocby ze wzgledu na zgloszenia do policji czy huk wystrzalow, niz rabunki. Nie kazdy zerwany lancuszek z szyi zostaje przez policje odnotowany, czyli faktyczna liczba rabunkow pozostaje ciemna liczba. Mimo wiec moich obaw odnosnie wizyty w Brazylii, nasz Kazio moze odetchnac z ulga, bo raczej prawdopodobienstwo jego zgonu z rak gangstera w Rio czy Sao Paulo nie jest przesadnie wysokie. Odradzam wszakze Kaziowi zabieranie ze soba zlotego rolexa, najnowszej lustrzanki Canona (to nie product placement. Nikt mi nie placi za wymienienie marki z nazwy. A moglby. Panie Lis, jak to sie robi?), a i ray banki tez niech lepiej schowa w kieszen. Ameryka jest fajna ale trzeba wiedziec jak sie w niej zachowac. Wiadomo, ze nie przedstawie tak samo gorliwie wszystkich niebezpieczenstw jakie czychaja na nas w Ameryce Poludniowej czy Lacinskiej, ale moze chociaz zwroce uwage kogos, komu wpadnie w rece ten tekst, ze Ameryka to nie tylko piekne krajobrazy, pozostalosci po dawnych osadach Majow, Inkow czy Aztekow ale przede wszystkim, jako stosunkowo niedawno zasiedlony przez cywilizacje Zachodu kontynent, przechodzi on wiele przemian politycznych i przezywa ciagle wiek dzieciecy. Panujaca bieda w wielu krajach sklania ludzi do przestepczosci i w takich miejscach jak np. Boliwia, nie wiadomo dokladnie jak sobie z tym radzic. Piekny kontynent do odwiedzenia podczas wakacji, jednak wiekszosc panstw stanowi pewne wyzwanie i wymaga uzmyslowienia sobie wielu problemow, z jakimi zmagaja sie miejscowi. Wroce jeszcze do Chile, ktore odzyskalo stabilnosc ekonomiczna, bezrobocie utrzymuje sie na dosyc niskim poziomie od paru ladnych lat, a przecietny Chilijczyk jest dosyc zadowolony z zycia. Skoro nastroje ludzkie sa ogolnie dobre, to i wskaznik przestepczosci jest tu wedle opinii mieszkancow calej Ameryki Lacinskiej, stosunkowo niski. I choc ludzie tez potrafia sie tu mordowac, to rabunki, napasci, gwalty nie sa tu na porzadku dziennym. Brazylia to z kolei kraj zmagajacy sie z bardzo wysokim procentem ludzi zyjacych ponizej poziomu biedy, a wiec statystyke rabunkow i innych watpliwych atrakcji niekoniecznie od razu smiertelnych, ma sporo wyzsza. Stad nie patrzmy na wszystkie statystyki jedynie jako liczny, a sprobujmy dojrzec co za nimi stoi i jesli wybieramy sie w odwiedziny ktoregos z pieknych krajow Ameryki Lacinskiej to przygotujmy sie do tej wycieczki lepiej niz do wycieczki na ryby. Sa tu bowiem kraje i miejsca, gdzie oskubia skutecznie do kosci bez zabijania. Tylko radze na jedna rzecz zwrocic uwage, jakby sie tu nie zabijali, to dwudziestowiecznej Europy i tak nie pokonaja w ilosci trupow na 100.000 mieszkancow. Statystyki sa zludne i paskudne.
See you in America!

lunes, 24 de febrero de 2014

D. 43 ZOO & Cerro de San Cristobal

W sobote wybralismy sie do Zoo. Znajduje sie ono na drodze na szczyt wzgorza Cerro de San Cristobal. Do Zoo mozna wybrac sie pieszo pod gorke lub wjechac kolejka linowa. Postanowilismy skorzystac z opcji numer dwa, jako ze wszyscy polecali przejazdzke. Tylko nikt nie mowil dlaczego. Jak tylko kolejka zaczela sie wspinac i wagonik znajdowal sie coraz wyzej i wyzej, rozpostarla sie przed nami panorama miasta i gor w tle. Gory jak zwykle ledwo widoczne ze wzgledu na tragiczna ilosc smogu. I mam wrazenie, ze sobota byla dniem wyjatkowo "brudnym" bo gory musialam sobie niemalze wyobrazic. Smog jest czyms tak wstretnym, ze na liscie TOP 10 kitow Santiago zajalby honorowe miejsce pierwsze. Ale nie o smogu mialo byc dzisiaj. Zoo na wzgorzu jest zdaje sie jednym z trzech parkow tego typu w Santiago i najblizszych okolicach. Nie jest gigantyczne ale warto sie tam wybrac chociazby wlasnie ze wzgledu na widoki. Nie bede sie za mocno rozpisywac o zwierzakach, poza jednym. Niedzwiedz polarny. W zyciu nie widzialam tak smutnego stworzenia. Wybieg dla miska jest dopiero w budowie, wiec chwilowo mieszka on w malutkim patio bez zimnego bajorka i cienia. Szukalam wzrokiem "chatki" dla misia gdzie moglby sie schronic ale na prozno. Bardzo mnie to zdenerwowalo i Juan musial mnie trzymac i zatykac buzie bo matkom z dziecmi powoli wychodzily oczy z orbit... Fakt, moglam przeklinac po polsku. Pewnie nikt by sie nie zorientowal... Najmocniejszym punktem zoo sa w mojej ocenie wesole pingwiny, zyrafy i lisy, ktore rowniez nie wygladaja na smutne. Na plus tez tropikalny dom dla ptakow, do ktorego mozna wejsc i ogladac je z bliska. Pewien szalony ibis postanowil nawet wyladowac parenascie centymetrow od mojej glowy ku uciesze malych dzieci. "patrz, prawie ja walnal skrzydlem w glowe!" Dwoja za brak zwierzat typu alpaka i innych z tej samej rodziny, ktore chcialam zobaczyc najbardziej, jako ze to wizytkowka gorskich rejonow w Chile i Peru. Po Zoo wybralismy sie na sam szczyt wzgorza, gdzie znajduje sie ogromna statua Matki Boskiej. Nie tak ogromna jak statua Chrystusa w Rio de Janeiro czy nasza rodzima ale wciaz imponujaca. Dla mnie jednak wazniejsze bylo pokonanie tysiaca schodow w upale. Bylam swiecie przekonana, ze na szczycie bedzie wietrznie i odetchne z ulga. Niestety... Mozna bylo sie ugotowac.

VERSION ESPAÑOLA:

El sabado fuimos al zoo. El zoo esta en el Cerro de San Cristobal, o mejor dicho en camino. Se puede ir andando sin problema o en teleferico, aqui conocido como Funicular. Como todos nos aconsejaban ir en Funicular, lo hicimos.  Nadie dijo porque. Pero ya cuando empezo subir, de repente se nos presento la vista de la ciudad maravillosa. Como siempre casi imposible ver las montañas por el smog. Y tengo la sensacion que el sabado fue uno de estos dias "sucios", porque casi tuve que imaginarme las montañas. Es algo tan asqueroso que si tuviera que hacer una lista de top 10 peores cosas sobre Santiago, la elegiria como plazo numero uno. Pero no hablamos hoy de smog. El zoo en el Cerro es uno de (si no me equivoco) los tres zoos en Santiago y azafueras. No es gigantesco pero merece la pena, por lo menos por las vistas. No voy a escribir demasiado sobre los animales. Aparte del uno. El oso polar. Nunca en mi vida he visto algo tan triste. El pobre no tiene nada de condiciones adecuadas para un animal polar. Su jaula se esta construyendo y de momento no tiene ni agua fria para bañarse ni sombra. Esta buscando una "casita" donde podria descansar del sol, pero no existe un sitio asi. Me enfade mucho y me tuve que callar porque las madres con niños ya se estaban enfadando. Si, claro. Podria usar palabrotas en polaco... Lo mas interesante del zoo son los pinguinos (siempre divertidos), jirafas y zorros. Estos tampoco parecen tristes. Estan todo el tiempo corriendo y jugando. Se puede entrar a la "casa" de los pajaros exoticos y estar al lado de ellos. Bastante divertido hasta que uno de ellos no decide volar centimetros de tu cabeza. "Mira, casi la pego con la ala!" Una desventaja fuerte - no hay animales tipicos para los Andes - alpacas y otros de esa familia. Despues del zoo, fuimos al top de Cerro, donde esta la gran estatua de la Virgen. Claro, no tan grande como en Rio de Janeiro (o en Polonia - si, si. Nosotros tb tenemos una! http://es.wikipedia.org/wiki/Estatua_de_Cristo_Rey) pero todavia impresionante. Aunque para mi los mas importante fue subir mil millones de escalones en el calor que hacia. Estaba completamente segura que alli arriva habra viento y podre respirar bien. Lamentablemente no....



 Jezozwierze leniwe mialy sieste i ciezko bylo je sprowokowac do jakiegokolwiek ruchu.

 Flamingi to wyjatkowo gadatliwe ptaki. Mozna bylo sie niezle usmiac z "rozmow" jakie prowadzily.
 Niestety malpki byly niemozliwe do uchwycenia aparatem. Wciaz skakaly i biegaly po calym wybiegu jak szalone. Zostala tylko tabliczka z wyjatkowo smieszna nazwa: Malpka z uszami z bawelny.






































Musicie mi wierzyc na slowo, ze to kondor. Leniwy ptaszor nie chcial nawet ruszyc skrzydlem by pokazac jak naprawde jest wielki.


Sammi mistrzowie. Pierwszego i drugiego planu. Na poczatku bohaterem zdjecia mial byc maly czworonozny stwor w lewym, gornym rogu. Nagle pojawila sie w obiektywie ptasia glowa.



 W drodze na szczyt.










lunes, 17 de febrero de 2014

Dzien 39. Rozmowa o prace

Dzis wybralam sie na moja pierwsza rozmowe o prace w Chile. Dzien godny zapamietania! Wstalam rano zadowolona, ze wreszcie cos sie ruszylo. Szybkie sniadanie, prysznic, malowanie, ubieranie i w droge. "W droge" to dobre sformulowanie. Dojazd zajal mi ponad godzine. Ale bylam na to przygotowana bo obadalam wczesniej i mape miasta i mape metra. Gdy zostaly mi do przejechania juz tylko 4 stacje, nagle pociag wylonil sie na powierzchnie ziemii i pierwsze co zobaczylam to osniezone szczyty gorskie. Nagle uswiadomilam sobie "zaraz, zaraz...jezeli widze snieg i gory tak blisko, to znaczy, ze jestem na absolutnym wyd...koncu miasta!" Po paru sekundach zaczelam mijac plantacje. Chyba winogron. To tylko utwierdzilo mnie w przekonaniu, ze chyba opuszczam miasto jako takie i wkraczam w strefe przedmiejska. Zaczelam rozgladac sie po okolicy. Po drugiej stronie drogi staly wiezowce i...PIRAMIDA! He? Piramida? Co tu robi piramida? Tu gory, tu snieg, tam wiezowiec, tam piramida a dalej parterowe blaszane domki oddzielone nieutwardzona droga, wygladajace jak z filmu o gangach latynoskich w Stanach. Co ja tu robie? Mam zapieta torbe? Gdzie ja jestem? Nie przegapilam stacji?? Wyciagnelam szybko mape metra i zobaczylam, ze zostaly mi jeszcze 2 stacje do przejechania. A, ok! Czyli krajobraz jeszcze ma szanse sie zmienic. Znowu tunel. Wyszlam ze stacji a tu co? Wieeeeeeeeelkie centrum handlowe a poza nim same parterowe domki i pick-upy, z ktorych wydobywa sie latynoski hip hop. Glupia ja, uwierzylam google maps i podazajac wytyczona trasa dotarlam na targ arbuzow i cebul, gdzie handlarze juz po piatym piwku ledwo belkotali. Sprawdzilam 3 razy, czy to na pewno ta ulica, bo w mailu z firmy napisane bylo 13 pietro. W okolicy nie widac absolutnie zadnego budunky wyzszego niz 2 pietra. Jakas nastoletnia mama z trojka dzieci powiedziala mi, ze nie ja pierwsza sie zgubilam i zebym szybko stad szla bo tu nie jest bezpiecznie dla bialych eleganckich. Szlam na rozmowe o prace, to przeciez sie trzeba bylo odstawic jak pingwin... Juz spoziona popedzilam z powrotem do skrzyzowania z glowna ulice i odkrylam, ze za centrum handlowym widac jakies budynki wysokie. Dotarlam wreszcie 25 minut spozniona do portiera i prosze by mnie wpuscil bo mam spotkanie. "Na casting idzie?" Mysle sobie, ze to juz koniec ze mna. Nie dosc, ze budynek nie wyglada jakby sie w nim biura miescily to jeszcze ta okolica i slowo casting. Po paru chwilach tlumaczenia wreszcie sie dogadalismy i laskawie portier zaprowadzil mnie do odpowiedniego budynku. W windzie nachodzily mnie rozne mysli, bo nigdzie zadnej tabliczki z nazwa firmy nie bylo. Juz mialam wizje jak to po "castingu" budze sie w wannie pelnej lodu bez nerki za to z nowymi cennymi implantami pochodzenia kolumbijskiego i czeka mnie pierwsza "podroz sluzbowa" przez granice.. W tym momencie otworzyly sie drzwi i przywital mnie pan w garniturze a na scianie w tle wielki banner z logiem i wnetrze wygladajace faktycznie jak biuro. hmmmm... szukam pracy dalej ;)

Weekend in Santiago. Again.

News tygodnia: Jaun dostal wize. Dzieki temu moze juz zalozyc konto w banku i zalatwiac wiele innych spraw bo posiada juz chilijski odpowiednik naszego peselu. Trwalo to dlugo bo firma postanowila wyswiadczyc mu przyluge i wyslala prawnikow, zeby sie tym zajeli. Jak sie okazuje mozna to zalatwic samemu w ciagu jednego dnia  (jedyne na co trzeba sie przygotowac to kolejki i doslownie caly ten dzien bedzie dniem straconym) lub czekac na zalatwienie sprawy ponad 2,5 miesiaca.
Przygotowujemy sie powoli tez do zmiany mieszkania wiec podsumowujac - tematy organizacyjne na plus.

W piatek byl piatek a nie walentynki. Nie obchodzimy walentynek wiec nie bedzie wpisu o najbardziej romantycznej kolacji z tysiacami innych par w "kameralnej" restuaracji. Poszlismy wiec na pisco sour z kolegami z pracy a potem grzecznie do domu na film. 
W sobote wybralismy sie na wycieczke do centrum. Postanowilam pokazac Juanowi najpierw Cerro Santa Lucia, ktore widzialysmy wczesniej z Natalia. Tym razem jednak wdrapalismy sie na szczyt do wiezy widokowej. Kolejna panorama miasta, tyle ze tym razem z zupelnie innego punktu. 

VERSION ESPAÑOLA:
Juan ha conseguido recibir la visa por fin! Ya puede abrir la cuenta en el banco entre otras cosas. Recibio su RUT provisional, que es como el DNI español. El proceso tardo muchisimo, porque su empresa decidio hacerle un favor y dejarlo para los abogados. Ya aprendi que si se lo hace solo, se tarda solamente un dia. Un dia entero, por las colas en Extranjeria, pero nada mas. El tuvo que esperar casi 2,5 meses. Estamos preparandonos para el cambio del apartamento, asi que las cosas van avanzando poco a poco.

El viernes fue el viernes, no el dia de San Valentin. No celebramos ese dia, entonces fuimos solamente a tomarnos un pisco sour con los comapñeros de trabajo de Juan y volvimos a casa a ver una pelicula tranquilos.
El sabado decidimos hacer una excursion al centro. Queria enseñarle primero el Cerro de Santa Lucia, donde ya estuve con Natalia, pero esta vez tenia ganas de subirlo y ver la vista. La panorama muy diferente de la nuestra en Las Condes. 

































Nasza misja, poza spacerem po miescie, byl zakup nici do szycia. Niby rzecz trywialna a znalezc ciezko. Szczegolnie w naszej dzielnicy, wiec mielismy nadzieje, ze w centrum uda sie zrobic tak proste zakupy. Szybko przeszla nam ochota na spacer po glownym deptaku zakupowym, gdy zauwazylismy ile tam sie kreci podejrzanych twarzy i ile razy ktos probowal nas okrasc. Paseo Ahumada w weekend - nie polecam. Gdy bylam tam z Natalia w dzien powszedni to wygladalo to o niebo lepiej. W budynkach przy deptaku mieszcza sie galerie parterowa podzielone na rozne sektory od DIY po elektronike, instrumenty i nie wiadomo co jeszcze. Handel uliczny zwany przez mego rodziciela "krolestwem badziewiarstwa" rowniez rozwiniety na potege. Doszlismy do Plaza de Armas i pokazalam Juanowi piekna katedre, ktora tez juz opisywalam wczesniej. W samej katedrze tez chcieli nas okrasc. Szybko sie zwinelismy stamtad bo to nic fajnego takie zwiedzanie. Podreptalismy dalej i przypadkiem natknelismy sie na staruszeczke, ktora na ulicy sprzedawala nici!! coz za wybawienie!! Staruszeczka cwana byla i oznajmila, ze nie ma wydac z 5000 wiecej niz 3000 (zestaw kosztowal tysiaka) a to przeciez zadna roznica czy jej damy tysiaka czy dwa... Nie bylismy az tak zdesperowani i poszukalismy cierpliwie miejsca, w ktorym nam wreszcie rozmienili pieniadze.
Celem naszej wyprawy mial byc obiad w Mercado Central znanym w calym Chile ze swiezych ryb i owocow morza. Rozejrzelismy sie po straganach i faktycznie widzielismy niesamowite rzeczy. Mule wielkosci schabowego, osmiornica przypominaja rozmiarem legendarnego Crackena i ryby, ktorych w wiekszosci nie znalismy wczesniej. Mniam! co za uczta dla oczu! Postanowilismy wiec zasiasc w jednej z miliona knajpek jakie znajduja sie w tym miejscu. Zamowilismy muszle a la parmesana (nie wiem jak sie nazywaja machas po polsku to cos pomiedzy mulem a przegrzebkiem), centolla (czyli miejscowa odmiana kraba), locos (doslownie znaczy to szalence, jednak sa to tylko slimaki i na szalone nie wygladaja - poza swym rozmiarem dojrzales sliwki wegierki wrzesniowej) i angulas (czyli mlodziutkie, malutkie wegorze. W hiszpanii kilogram tego przysmaku kosztuje ponad 350 euro, wiec mielismy watpliwosci co do tego czy beda to prawdziwe angulas). Wszystko wyszlo nie tak jak powinno.
Centolla miala smak i wyglad mocno nieswiezej, angulas okazaly sie oczywiscie nie byc angulas choc byly calkiem smaczne, locos nie przypadly mi do gustu ale Juan byl przekonany (jako ten bardziej doswiadczony w jedzeniu locos) ze wszystko z nimi w porzadku a machas przyniesli nam bez muszli i nadzianie ich na widelec bylo tak trudne jak gumy do zucia przyklejonej tydzien wczesniej do lawki. Po szybkiej dyskusji z kelnerem rachunek przyszedl pomniejszony o dwie pozycje i wyszlismy i glodni i zli i z poczuciem nabicia w butelke. Wrocilismy z powrotem do metra przy glownej ulicy inna trasa by zobaczyc palac prezydencki La Moneda i otaczajace go stare budynki. La moneda zostala zbombardowana w 1973 r. podczas puczu wojskowego (o tym wczesniej tez) i to wlasnie tam bronil sie prezydent Allende dopoki nie zostal zamordowany/nie popelnil samobojstwa.

Nuestra mision, aparte del paseo por la ciudad, fue encontrar hilo para coser. Parece una tonteria pero no es facil encontrarlo. Especialmente en nuestra zona. Esparabamos encontrarlo en el centro. Rapidisimo perdimos ganas de pasear despues de varios intentos de robarnos y haber visto cuantas "caras malas" se mueven por alli. Paseo Ahumada durante fin de semana - no recomendable. Cuando estuve alli con Natalia un dia entre semana todo tenia otra pinta. Mucho mas tranquilo. En el Paseo hay varias galerias especialisadas en varias cosas - unas con electrodomesticos, otras con guitarras, etc. En la calle tambien se vende de todo. Menos el hilo obviamente... Llegamos a la Plaza de Armas (mi segunda vez). Entramos a la catedral y alli tambien estaba pensando que alguien me quiere robar. Salimos rapido porque no es nada divertido hacer turismo en estas condiciones. Por fin encontramos el hilo! Una viejita nos salvo la vida por el precio de mil pesos. Como no tenia cambio intendaba hacernos pagar mas. Al final da igual si pagas mil o dos, no? pues no, viejita.
El objetivo numero dos - comer marisco rrrrico en Marcado Central famoso por el pescado y marisco fresco e impresionante. Hechamos un vistazo y si es verdad que venden alli cosas maravillosas. Mejillones en tamaño de un wienerschnitzel o pulpos grandes como el legendaria cracken. Tambien una cantidad de pescado desconocido que puede volver loco a cualquiera. Despues de un tour por los sitios y la control visual de los platos, decidimos sentarnos en un restaurante y pedimos una centolla, machas a la parmesana, locos y angulas. Obviamente, pronto nos enteramos que todo eso es una mentira. La centolla huele mal y tiene pinta de esperar a un desesperado la semana entera, las angulas claramente no son angulas pero mas cerca de chanquetes al ajillo, los locos congelados previamente pero comestibles y las machas de goma sin conchas. Al final nos cobraron solamente por dos cosas, despues de explicarles que eso no es lo que sirve al cliente. Salimos con mal sabor en la boca.
Volvimos a la calle principal por otro camino para ver tambien el palacio presidencial La Monedo y otros edificios historicos al lado. La Moneda fue bombardada en el año 1973 y dentro estaba el presidente Allende defendiedose. (Escribi sobre eso antes). Hasta hoy no se sabe si fue asesinado o si se suicidio el mismo.







Na ulicach Santiago mieszkaja setki tysiecy bezpanskich psow. Tutaj na zdjecie ze mna i La Moneda zalapal sie jeden z przedstawicieli rasy Cundelburry. Byl nawet laskaw spojrzec w obiektyw i dostal za to orzeszka. Niestety lepszych przysmakow przy sobie nie mialam, ale i tak kolega nie pogardzil tym darem i sie oblizal z zadowoleniem. Przed biurem Juana czesto spi sobie na trawniku piekny golden retriever, a po placu zabaw po drugiej stronie ulicy biega cos co wyglada jak kaukaz. Na szczescie nie zjada dzieci i jest dosyc przyjazny. 






lunes, 10 de febrero de 2014

Weekend no 5. Canada and Brasil in Chile.

Uplynal kolejny tydzien mojego zycia w Santiago. Wydarzylo sie jak zwykle sporo. W poniedzialek przylecial stary dobry znajomy - Jeff. Tak sie zlozylo, ze Jeff byl wczesniej w Buenos Aires wiec zaprosilismy go by przyjechal i do nas, do Santiago. Jeffa nie trzeba bylo dlugo namawiac. Juz po 3 dniach przeskoczyl Andy i stawil sie na miejscu. W ciagu tygodnia spedzilismy dlugie godziny na rozmowach przy lokalnym winie i wybralismy sie na pare smacznych posilkow. Bylismy nawet w hiszpanskiej knajpie, gdzie na prozno szukac (poza malym procentem) ludzi innych nacji. Jedzenie nie oszukane - hiszpanskie w 100% a ceny w sumie dosyc przystepne (jak na Santiago!).
W piatek wydarzylo sie cos bardzo waznego! Podpisalismy wstepnie papiery na nowe mieszkanie! Umowa jeszcze nie podpisana, wciaz czekam az mi ja wysla, ale za to rezerwacja zrobiona a gwarancja zaplacona. Pieknie! Zdecydowalismy sie ostatecznie na budynek przy.... rownoleglej ulicy. Przeprowadzka na pewno nie bedzie zbyt trudna zatem. Po podpisaniu papierow udalismy sie na piwko ze znajomymi Juana z pracy. Piwko tak sie przedluzylo, ze wpadlismy do baru, ktory stylem przypominal troche "beach bar". W sumie to dobry pomysl, mimo ze do morza kawalek. Plazowy styl spowodowal, ze wyluzowalismy sie jeszcze bardziej i zrobilo sie prawie rano. Tradycyjnie skoczylismy na hamburgerka i udalismy sie grzecznie spac. W sobote "rano" odezwal sie do nas kolega Juana (Fran - hiszpan), ktory mieszka tutaj juz ponad 3 lata i zaproponowal, ze zabierze nas za miasto do znajomych na asado. Nauczeni, ze zawsze trzeba odpowiadac "tak" na wszystkie propozycje tego typu, jak Jim Carrey w jednej komedii, szybko sie zebralismy i po 5 minutach bylismy juz w drzwiach. Do domu znajomych prowadzi autostrada przez gory i im wyzej sie pniemy tym bardziej szokuje nas widok na oddalajace sie miasto. Nie znam innego miejsca, z ktorym moglabym porownac Santiago. Wspominalam juz kiedys, ze Santiago czesto nazywa sie Sanhattanem, jednak jesli ktos nie zna ani pierwszego, ani drugiego to moze sobie wyobrazic cos zupelnie nieadekwatnego. Sprobuje jednak troche uproscic te teorie. Wyobrazmy sobie, ze Manhattan jest szesc razy wiekszy i nie otacza go woda tylko gory. Teraz kazdy, komu wyobrazni nie brakuje, moze zrozumiec dlaczego widok z gor jest tak niesamowity. 25 km pozniej dotarlismy do lokalnego supermarketu po male zapasy by nie wpasc z pustymi rekami do nieznajomych na grilla. Okazalo sie, ze gospodarze mieszkaja w zamknietej kolonii domow. Wszystkie domy nowe i miejsce to zostalo zalozone dopiero 2-3 lata temu. Wczesniej nie bylo tam nic. Gorskie pustkowie. Tutaj "nic" naprawde znaczy NIC. Piasek, jeden krzaczek na 100 metrow kwadratowych i nic wiecej. Ktos sie zorientowal, ze w tym gorskim pustkowiu mozna bylo znalezc kawal ziemii w miare plaski i zrobic z tego zamkniete osiedle o powierzchni kilkuset hektarow. Nie nalezy jednak mylic tego z typowym amerykanskim osiedlem gdzie przy 20 ulicach stoi 1500 domkow, ktore sa absolutnie takie same. Tutaj kazdy buduje sobie dom jaki chce. Wiec jadac wewnetrzna droga minelismy ze dwie repliki Bialego Domu, pare pieknych, drewnianych domkow w gorskim stylu, kilka domow o niezidentyfikowanym stylu, jak i ultranowoczesne parterowe posiadlosci. Nie musze chyba dodawac, ze wszystkie oczywiscie z basenem i wielkim ogrodem. Nasi gospodarze zakupili od architekta jeden z tych ultranowoczesnych domow. Poczatkowo wydaje sie, ze ogrod wcale nie taki duzy, ale jak tylko przejdzie sie pare kroczkow za dom, mozna zobaczyc niekonczacy sie zielony trawnik... "tam, tam daleko, gdzie konczy sie zielone, zrobimy warzywniak, a tu po prawej bedzie altana." Cudowne miejsce. Gospodarze sa brazylijczykami i mieszkaja w Chile ok 15 lat. Obecny oczywiscie byl caly klan - siostry z mezami, bliscy przyjaciele itd. 90% stanowili wlasnie obywatele Sao Paolo, 3 hiszpanow i ja. Polka. "A! Importowana!" - takiego sie dorobilam przezwiska. Nie zeby mnie to urazilo w jakikolwiek sposob, ale nie rozumiem zartu bo nikt z tego towarzystwa miejscowym nie byl. Basen, piwko, szampan, grill, salatki, guacamole, chorizo, itd. Dzien zlecial szybciutko i zrobil sie wieczor. Nad glowami zaczely latac orly, jastrzebie i inne wielkie ptaki, ktorych nazw z hiszpanskiego nie jestem w stanie przetlumaczyc (byc moze to jakis miejscowy gatunek).Pora polowania. Niesamowity widok pikujacego orla i nagle pare sekund pozniej wylania sie nad korona drzew wielki ptak z pelnym dziobem. Male pieski w ogrodzie poczuly sie nerwowo i zaczely szczekac i biegac zdezorientowane po ogrodzie. Gospodarze postanowili rozpalic ognisko i zaprosili mnie do zabawy "kto skaczac po deskach polamie ich wiecej". Nie wiem czy to nie znaczy, ze czas na diete, ale wygralam konkurs. W nagrode wyrzut sumienia po piatej dokladce guacamole.. Jak to zwykle bywa, wieczorem ludzie sie rozluznili i zaczely sie tance. Nie musze chyba mowic, ze z brazylijkami nie wygralam i raczej wstyd mi bylo w ogole stawac obok nich. One to jakos z mlekiem matki wysysaja. A moze to ich budowa ciala? No cos w tym jest. Sa nie do pobicia.
Leniwa niedziela. Zajelo nam pare godzin doprowadzenie sie do ladu w niedziele rano. Rano w sumie tez juz nie bylo. "W niedzielne popoludnie" brzmi adekwatniej. Zabralismy Jeffa na obiad i udalismy sie po raz drugi do Cebicherii w dzielnicy Bellavista na pyszny peruwianski obiad. Eksplozja smakow. Co tu duzo mowic. Wyszlismy znow z brzuchami pelnymi. Przeszlismy pare krokow do pobliskiej kawiarni na deser i kawke poobiednia. Godzine czekalismy na wode, godzine na rachunek a potem godzine na reszte. I jeszcze kazalisobie wliczyc napiwek do rachunku. To niby tutaj normalne. Zdecydowana wiekszosc miejsc dolicza 10% napiwku. To dla klienta przeciez ulatwienie. Nie musi liczyc sam w tych dziwnych kwotach opiewajacych na dziesiatki tysiecy...Pozniej musielismy sie juz pozegnac z Jeffem i zyczyc mu udanego lotu z powrotem do Buenos Aires. Wrocilismy do domu i postanowilismy zrobic sobie absolutny relaks. Tak jakby ktos podsluchiwal jakie mielismy plany bo w tv puscili ostatnia czesc Madagaskaru, pozniej Epoki Lodowcowej a na koniec jedna z kretynskich komedii amerykanskich. Perfecto. Komedia amerykanska mnie uspila calkiem i pozwolila ukrocic cierpienia zwiazane z przejedzeniem weekendowym.





domingo, 2 de febrero de 2014

Part 3. Barbacoa en el techo. Grill na dachu.

Niedziela. Dzien spedzany z rodzina. Kto rodziny tutaj nie ma, spedza ja ze swoja nowa rodzina z ojczyzny. W moim przypadku chyba raczej drugiej ojczyzny. Grill z hiszpanami byl wyjatkowo smieszny. Ludzie z roznych branz, srodowisk, z roznym wyksztalceniem i zainteresowaniami. Moznaby pomyslec, ze jedyne co ich laczy to pochodzenie oraz nowy kod pocztowy. Jednak stworzyli fantastyczna grupe przyjaciol, nowa rodzine. Powiekszyla sie ona wlasnie o Juana i jego biala jak corka mlynarza dziewczyne. Choc dziewczyna bardziej dzis przypomina kraba gotowanego niz corke mlynarza. Grill byl na dachu, na 15tym pietrze. Jest to bardzo popularne rozwiazanie. Obok basenu stawia sie grilla i mieszkancy budynku rezerwuja sobie na dany dzien to miejsce i zapraszaja znajomych/rodziny. Bylismy w dzielnicy sasiedzkiej - w Providencii. Dzielnica bardzo ladna, zielona i nowoczesna. Budownictwo oczywiscie odporne na wstrzasy sejsmiczne wiec zadne trzesienie ziemii nie stanowi juz zagrozenia. A mowiac o trzesieniach ziemii to ponoc ostatnio miejsce mialy dwa ale tak drobne, ze nie poczulam nic i gdyby nie to, ze ktos mi powiedzial, ze cos sie dzialo, to pewnie do dzis nie mialabym pojecia. Jak sie domyslic mozna, 15te pietro wiaze sie z cudownymi widokami na cale miasto a zatem zapraszam do mojej mini galerii.

Domingo. Dia muy familiar. Quien no tiene aqui su familia, pasa ese dia con su nueva familia de su pais. De España. En mi caso - mi segunda patria. La barbacoa con los españoles fue muy divertida. Cada uno de entorno diferente, dedicandose a trabajos diferentes, varios intereses. Uno podria pensar, que lo unico que esta gente tiene en comun es España y su nuevo codigo postal. Pero forman un grupo de amigos maravilloso y hoy se juntaron con ellos Juan y su novia mas blanca que la pared. Pero hoy parezco mas un cangrejo cocido que la pared. La fiesta fue organizada en el techo, en piso 15. Es algo muy popular aqui. La barbacoa al lado de la piscina y los vecinos "alquilan" el sitio para invitar sus amigos o familias. Fuimos a la comuna Providencia - al lado de nosotros. Un barrio muy lindo, verde y moderno. La vista desde el piso 15 fue maravillosa y os invito a ver mis fotos...






Part 2. Peruwianski obiad i kasyno. Comida peruana y visita en casino.

Po wycieczce rowerowej szybko sie odswiezylismy w domu i wybralismy taxi do dzielnicy Bellavista na obiad. Dzielnica Bellavista tetni zyciem. Znajduja sie tu tysiace barow, knajpek, knajp, restuaracji i straganow. Wymeczeni upalem i wysilkiem fizycznym, stwierdzilismy ze jedyne na co mamy ochote to cos na zimno o ozywiajacym smaku. Prosta sprawa. Peruwianska "Cebicheria" przy ulicy Constitucion. Nic tak nie nie odswieza jak lemoniada z mieta i bazylia, cebiche z owocow morza, aji de gallina czy smazone empanady z salsa guancaina. Kuchnia peruwianska nie jest nam obca. W Madrycie pootwieralo sie mnostwo miejsc serwujacych dania z tego kraju, siostra Juana rowniez przyrzadza swietne przysmaki peruwianskie. Poza tym, cebiche to cebiche. Kazdy mniej wiecej wie o co chodzi. A jak nie...
cebiche (mozna i pisac ceviche, ale oryginalnie ponoc jest z literka "b") to surowe, marynowane kawalki miesa/ryb/owocow morza w soku cytrynowym z dodatkiem kolendry oraz roznymi innymi pysznosciami w zaleznosci od tego co znajduje sie w centrum uwagi. W naszym cebiche znajdowaly sie krewetki, kalmary, osmiornica (ta na szczescie nie byla surowa!) i kawalki roznych gatunkow ryb. Wsrod dodatkow mozna bylo odnalezc surowa kukurydze (te, ktora sklada sie z wieeeelkich "oczek") zwana tutaj choclo, jak i prazona. Reszte mozecie spokojnie rozszyfrowac sami na zdjeciu. Aji de gallina to bardzo ciekawe danie. Nie za bardzo wiem jeszcze jak robi sie sos ale gallina (czyli kurczak) jest gotowana i szarpana na kawaleczki. Nie nalezy kojarzyc z rozgotowanym kurczakiem bez smaku, jakiego serwowano w przedszkolnych stolowkach! Empanady nadziane byly kurczakiem, choc zamowilismy z wieprzowina. Nie zmienia to faktu, ze byly fantastyczne.

DESPUES del paseo en bicicleta, nos hemos refrescado en casa y fuimos en taxi al barrio Bellavista para comer. Bellavista es un sitio con mucha vida. Cada uno encontrara aqui algo para el. Miles da bares, restaurantes y terrazas con comida de todo el mundo. Muy cansados por el sol y ejercicios, decidimos comer algo "refrescante". Muy facil. "Cebicheria" peruana en la calle Constitucion. Nada en este mundo puede darle a uno tanta energia que una limonada con menta y albahaca, cebiche de marisco, aji de gallina o empanadas fritas con salsa guancaina. La cocina peruana no es nada nuevo para nosotros. Ahora en Madrid abrieron un monton de restaurantes peruanos y tambien la hermana de Juan prepara unas delicias peruanas excelente. Anyway, cebiche es cebiche. Todos saben mas o menos que es cebiche. I si no...
cebiche (o ceviche) consiste de pescado/marisco/carne cruda marinada en aliños citricos con cilantro. El nuestro estaba preparado con choclo crudo y choclo frito. Aji de gallina es un plato muy interesante tambien!  Lamentablemente no se como se prepara la salsa para estas delicias.. Las empanadas estaban rellenas de pollo y mezcladas con la salsa guancaina nos encantaron todavia mas.







































































Wieczorem Samuel zabral nas na wycieczke do kasyna. Zabroniona jest tutaj budowa kasyn w miescie, dlatego wszystkie stoja przy autostradach/ekspesowkach tuz za miastem. No tak, niby za miastem ale od nas z domu to 60km. W Santiago zyje ladnych pare milionow ludzi i gdzies musza sie pomiescic...
Obok kasyna stoja hotele, wielkie parkingi, restuaracje lepsze i gorsze (typu "pod zlota mewa" amerykanska siec z wielkim zlotym M w logo). Za wejscie do kasyna placi sie niewiele bo niecale 3000peso.Nie mialam w ogole zamiaru grac w nic, ale co to za wyjscie do kasyna i patrzenie sie tylko jak inni graja. Bez sensu. Pozyczylam wiec od Juana jeden zeton o wartosci 1000 peso i nagle przypadkowo pomnozylam go o 8 grajac w ruletke. I tak w pol godziny uzbieralam 30 tysiecy na zmiane tracac i wygrywajac. Oddalam Juanowi, ktoremu gra sprawiala wiecej frajdy, 20 tysiecy i poszlam sprobowac szczescia w Black Jacku. Jak to zwykle bywa, fortuna kolem sie toczy. Raz na bogato, raz blisko bankructwa ale wciaz nie inwestujac wiecej niz tej jeden tysiac, ktory mialam na poczatku. I tak gdy wychodzilismy to postanowilam swoje ostatnie 5 tysiecy postawic w black jacku - wygram to wyjde z 10 000, przegram to wyjde z niczym. Wyszlam jednak z wymienionymi zetonami na banknot i postanowilam wiecej w kasynie nie grac. Ludzie sypia tam zetonami jak sianem w stajni. Skoncentrowani na numerach jakby mieli sie zabrac za enigme. Zauwazylam, ze tylko azjaci wychodzili z kasyna zahaczajac wczesniej o kase. Samuel potwierdzil - to jedyni, ktorzy jakims cudem wygrywaja w kasynie. Jak? Tego nie wie nikt!

Por la noche Samuel nos llevo a visitar un casino. Aqui en Santiago esta prohibido construir casinos dentro de la ciudad y todos estan situados en las carreteras fuera de las fronteras de la ciudad. Ya, parece que salir de ciudad no es nada dificil. Pero desde nuestra casa la distancia al casino son 60 kilometros. Santiago es grandisima. Aqui viven casi 8 millones de personas. Al lado del casino hay hoteles, restaurantes, grandes aparcamientos. Parece un centro cultural. La visita en casino no es cara. Por la entrada se paga menos que 3000 pesos. Al principio no queria probar nada de lo que ofrece el casino. Pero al final pense "que otra cosa voy a hacer aqui?". Juan me dio una ficha con el valor de mil pesos y ya despues de unos minutos tuve 30 000 ganando y perdiendo en camino a obtenerlo. Luego proble el Black Jack. Un juego muy rapido, facil para entender pero tambien adictivo. Al final quede con 5000 y pense "o lo pierdo todo ahora o gano y salgo de aqui con 10 000". Pues gane y sali con mi billete de 10 000 y decidi guardarlo para que me recuerde que el dinero se va muy rapido y muy facil - no juegues mas, Karol! Esperando en la cola para cambiar la ficha en las cajas, me di cuenta que solamente la gente de Asia gana en el casino y sale con algo. Samuel lo confirmo - son los unicos. Como? No lo sabe nadie!

Weekend in Santiago. Fin de semana en Santiago. Part 1

W weekend dzialo sie tak duzo, ze postanowilam podzielic relacje na kilka czesci i umiescic poszczegolne wydarzenia w kolejnych notkach.
W tym tygodniu weekend zaczal sie wczesnie. O godzinie 13 w piatek juz bylam na basenie, gdy moj organizm odmowil dalszego poszukiwania mieszkan i nakazal sie zrelaksowac. Na basen wybralam sie drugi raz od przyjazdu. Bezrobotni tez sa zajeci... Pozniej zabralam wreszcie Juana by pokazac mu moje rezultaty poszukiwan nowego lokum. Wybralam te, ktore najbardziej mi sie podobaly. Na szczescie dwa z nich mu sie spodobaly i zlozylismy nawet nasza oferte cenowa i warunki wynajmu. Czekamy w poniedzialek na odpowiedz. Moze wreszcie temat przeprowadzki zostanie zamkniety. Wpisow ostatnio malo, poniewaz wciaz szukam pracy i mieszkania i wlasciwie nie ma o czym pisac. A moze jest? Moze poszukiwanie pracy i mieszkania w Santiago to tez ciekawy temat? O tym jednak jutro. Dzis skupmy sie na wypoczynku. Weekend to okazja by poznac nowe miejsce zamieszkania lepiej. Wybralismy sie wieczorem z chilijskim znajomym Juana - Samuelem - do jednej z kilku hiszpanskich restauracji a pozniej w poszukiwaniu jakiegos klimatycznego miejsca na drinka. Tortilla, croquetas, krewety w czosnku, szynka i grzanki z pomidorkiem "rozdziabdzianym" czyli pan tumaca. Gdy wreszcie dotarlismy do spokojnego miejsca na drinka, postanowilam sprobowac lokalnego specjalu piscola, czyli pisco i cola, po prostu. Pisco to wysokoprocentowy napoj alkoholowy z rodziny brandy, czyli robiony z winogron. Najprostszym porownaniem (jesli chodzi o smak) dla mnie jest ciemny rum pozbawiony lepkiej slodyczy. Oczywiscie najbardziej popularnym drinkiem jest pisco sour wspominane przeze mnie wczesniej, ale to bardziej w ciagu dnia jako aperitivo przed glownym daniem. Pisco sour robione jest z dodatkiem soku z cytryny, bialek kurzych jajek i ...jarabe, czyli uproszczajac sprawe z syropem cukrowym (nie mylic z guma arabska - zdarza sie czesto w tlumaczeniach). Pisco jest mocne i po 2 drinkach juz w glowce szumi. Zaleca sie ostrozne spozywanie pisco podczas oficjalnych przyjec :)
W sobote wybralismy sie we dwojke na sniadanko poza dom i wycieczke rowerowa po okolicy. W sumie jezdzilismy cztery godziny i troche nas sloneczko oglupilo. Wycieczka jednak z fantastycznym i nieoczekiwanym zakonczeniem. Dojechalismy do parku, gdzie przypadkowo wpadlismy na stawiki zamieszkane przez labedzie i karpie krolowskie oraz osobne dla flamingow. Przy obydwu staly maszyny, do ktorych wrzucic wystarczy 100 peso (0,56 zl) i wypada karma dla zwierzakow. Tutaj labedzie nie moga sie zdecydowac czy chca byc biale czy czarne i na wszelki wypadek zostaja w obydwu kolorach.