Dzisiaj troche z innej beczki. Z beczki z ogorkami kiszonymi. Po weekendzie za miastem lodowka swiecila pustkami i dojadalismy resztki przez ostatnie dwa bardzo zajete dni. Wybralam sie wreszcie na zakupy do supermarketu i przytargalam w swoich ekologicznych siatkach trzy tony zakupow w tym sloj niemieckich ogorkow kiszonych "a la polaca". Przegryzajac rzeczone ogory zabralam sie za przygotowywanie obiadokolacji na dzis i jutro by miec z glowy stanie przy garach przez dwa dni. I tak sobie rozmyslalam, w miedzy czasie prowadzac konwersacje z tata o cenach produktow spozywczych w Chile. Nagle okazalo sie, ze moje mieso mielone (100% krowy, 3% tluszczu, mniam!) zachowuje sie w sposob nieoczekiwany (jak dla mnie, Polki przyzwyczajonej do miesa napompowanego woda i innymi spulchniaczami czy nie wiadomo czym jeszcze). Moje mieso zaczelo wchlaniac inne smaki z patelni i przyprawy, zamiast topic sie we wlasnym wodnym sosie. Wrocilam wiec wzrokiem na rachunek z supermaketu i pamiecia wzrokowa do lodowek sklepowych. Bylo to jedyne mieso (wolowe, mielone) jakie mozna bylo kupic a kosztowalo za 0,6 kg 5000 pesos (czyli wedle tego co dzis serwuje NBP w swojej tabeli srednich kursow walut, 5,3 x 5 = 26,5 pln). Z ciekawosci porownalam z cena Tesco w Polsce i za pol kilo trzeba zaplacic miedzy 11 a 13 zl. Wyraznie widac roznice. Widac tez roznice w jakosci produktow w supermarketach. Zawsze w Warszawie zmagalam sie z jakoscia warzyw i owocow, lub z cena, jesli zalezalo mi na dobrym produkcie. Nie jestem tez zadnym "freakiem" i nie kupuje w sklepach EKO czy "zdrowa zywnosc". Po prostu lubie jak pomidor smakuje pomidorem, a krowa jak krowa.
Po obejrzeniu dalej rachunku, a jest on dlugi i opiewa na malo wesola kwote 65000 pesos, zaczelam rozwazac nad stosunkiem jakosci do ceny i porownywac dalej z cenami w Polsce. Doszlam do bardzo prostych wnioskow: produkt 100% chilijski, jak kolendra czy awokado, kosztuje smieszny grosz. Nie powinno byc to wielkim zaskoczeniem. Sezonowy produkt lokalny zawsze jest tanszy ale chodzi tu tez o ilosc produktu za te niska cene. Dla zainteresowanych (pamietajac, ze 100 pesos to dzis tylko 53 grosze): wielki peczek kolendry, ktory bedzie mi sluzyl pewnie przez dwa tygodnie, kosztowal jedynie 460 p a awokado (nie bede zlosliwa i nie bede sie rozplywac nad jego jakoscia) za 3/4 kg - 1450 p. Zawsze kupowalam doniczki z bazylia, kolendra, mieta, itp za "piataka" w Warszawie i w przypadku kolendry rosly tylko 4 marne lodyzki. Roznica niebywala, bo zeby miec taki sam wielki pek musialabym tych doniczek (bez zartow) kupic 20. Dalej moja uwage zwrocilo mleko - z laktoza czy bez, tluste czy chude, kosztuje tu tyle samo - 4,50 pln, podczas gdy w Polsce mozna kupic je dwa razy taniej. Juz nie bede nikogo dalej meczyc dokladnymi cenami jajek czy pomidora (to akurat tanie) i zajme sie tym co typowe w Chile.
Na plus:
Gigantyczny wybor kukurydzy. W kazdym rozmiarze, w kazdej postaci - ziarna w kartonie, ziarna mrozone, ziarna swieze, kolba czy peruwianska kukurydza wielkoziarnista, ktorej nazwy polskiej nie znam. Tu zwie sie choclo. Tanio, smacznie i przygotowywana na milion sposob. 1. Ziarna z lyzka smietany plynnej, 3 krople soku z cytryny i pol garsci siekanej kolendry. 2. Pastel de choclo, o ktorym wspominalam przy okazji wypadu do Vichuquen - czyli w skrocie zapiekanka z kukurydzy na cienkiej bazie z miesa przygotowanego wedle tradycyjnej chilijskiej receptury (o tym jak sie przygotowuje pino tez sprobuje kiedys wreszcie napisac) na slodko slono. 3. Prawie kazda salatka zawiera ziarna kukurydzy; itd.
Nie sposob pominac awokado. Dostepnych jest az 8 gatunkow. Ja na razie znam tylko 3 podstawowe. Duze zielone, male zielone z mocno "chropowata" skorka i male prawie czarne. Palta, czyli awokado, rowniez wszechobecna w kuchni chilijskiej. 1. Do koktajlu z krewetek (klasyk, znany kazdemu), 2.Do sushi - niby klasyk, ale tu WSZEDZIE sushi ma awokado, albo maki zawiniete w cienkie plastry awokado, albo jest ono wepchniete do srodka. 3. Salatki poza kukurydza wypchane sa rowniez awokado. 4. Guacamole. Komentarz chyba zbedny. 5. Hamburgery maja warstwe zmiazdzonego awokado, 6. Hot dogi przykryte warstwa awokado. 7. Zjedlismy juz tyle tlustego awokado, ze na te notke wystarczy ;)
Pomidor. Jak i u nas - wszechobecny. Czesto sprzedawany na tackach (nawet w kioskach!!!) z czym? z awokado... Chyba nie ma potrzeby wymieniac z czym sie je pomidory, bo czego by Chilijczycy nie wymyslili, to raczej juz to znamy. To raczej ja zadziwiam miejscowych gdy na sniadanie zajadam zapiekana kanapke z serem i szynka i prosze o wlozenie plastrow pomidora do srodka po podgrzaniu. W hotelu w Valparaiso kelnerowi prawie oczy z orbit wypadly.
Dodatkowo czesto na stole czy w koszykach w supermarkecie pojawiaja sie cukinie; ale nie takie jak nasze - podluzne, tylko krotkie i grubiutkie. Tak jakby wziac nasza cukinia i oczami wyobrazni splaszczyc ja do rozmiaru zielonej papryki. Czesto podawana w formie carpaccio.
W zwiazku z tym, ze kuchnia peruwianska i chilijska przenikaja sie, to nie brakuje tu rowniez aji amarillo, czyli ostrej i (wbrew nazwie bo amarillo to zolty) pomaranczowej papryczki, dostepnej tylko tu w formie swiezej. W Europie dostepna tylko zamrozona, a w Polsce konkretnie na specjalne zamowienie i po cenie ok. 120 zlotych za kilogram. Wiem, bo szukalam dlugo i namietnie. Papryczka ta to jeden z podstawowych skladnikow kuchni peruwianskiej, stad o niej wspominam. Podstawa wielu sosow, bez ktorych dania nie bylyby takie same.
Na minus:
Jeden z podstawowych produktow spozywczych, zawsze obecnych w naszej lodowce - ser. Chyba kazdy ma w domu zwykly, kanapkowy ser zolty. A ja ostatnio nie. Kupuje sery, a i owszem, ale nie zrozumcie mnie zle... Nie mam potrzeby snobowania sie na ser, ale ten tutejszy "ser maslany" jest niejadalny! Zatem pozostaja mi sery importowane, ktore kosztuja odpowiednio wiecej, a i tak wciaz gatunkowo nie sa najlepsze. "Ser maslany" to taki podly miejscowy wynalazek. Ma on sluzyc zdaje sie glownie do zapiekanych tostow i raczej nie jest przeznaczony do jedzenia na zimno. Naszym polskim kubkom smakowym nie polecam w kazdym razie. Znam obcokrajowcow, ktorym to nawet smakuje ale pochodza z miejsc gdzie nie istnieje tradycja i kultura sera, jakkolwiek by to nie brzmialo. Tlusty, swietnie sie topi i bez smaku. Nie, dziekuje. Zazwyczaj wiec Juan pierwsze co robi w dziale z serami to siega po hiszpanski ser queso manchego. Z jednej strony to oczywista sila przyzwyczajenia i smakow z ojczyzny, a z drugiej to jedyny pewny wybor. Tu nie ma pomylki. Zawsze dobry.
Bialy ser? Szkoda nawet o nim wspominac. Nie zamawiac NIGDY salatki greckiej bo oni nie znaja tu sera feta. Jedyny bialy ser jaki znaja, to taki ktory po wyjeciu lyzka z opakowania zachowuje te sama forme, ewentualnie lekko sie polamie (nie, nie pokruszy!), nie ma zadnego smaku i nie wiem po co to cos istnieje, a jest tego pelno. To tak jakby chciec wypchac miske salaty czyms zeby wygladalo, ze jest wiecej. Bo nie ma absolutnie zadnych walorow.
Dalej na minus ceny miesa. Ogolnie mieso jest drogie. Czy na grilla, czy na patelnie, czy do pieca, czy do zupy. Jakosc fantastyczna, wiec nie bede plakac nad kazdym groszem na mieso wydanym. Jakosc rekompensuje cene.
Chleb nie ma nic wspolnego z wiejskim chlebem na zakwasie, lub chociazby zwyklym chlebem, ktory mozna kupic w kazdym sklepie spozywczym w Polsce. Zdecydowana wiekszosc to obrzydliwy chleb tostowy. Reszta jest jadalna ale to wciaz nie to samo.
Ostatni wielki minus - szynki, wedliny, wedzonki. Ha! Nie ma takich frykasow! Kupic mozna zrobione na hiszpanska modle (lub sprowadzone) chorizo, lomo czy inne kielbasopodobne wyroby dostepne w kazdym przedziale cenowo jakosciowym. Natomiast wedzonek, dobrych wedlin czy szynki babuni nie dostaniemy. Gotowana szynka z indyka paczkowana w plastrach - to prawie jedyne co mozna kupic. Fuj, fuj. Teskno mi wiec za wedzonka krotoszynska czy poledwica lososiowa.
Zeby przyblizyc jeszcze bardziej zawartosc polek sklepowych, na zakonczenie dodam jedynie, ze reszta jest taka sama jak u nas. Jogurtow duzo, dzemy, marmolady, (powidel brak ale nie mozna miec wszystkiego), makarony, ryze (wielki wybor!), produkty "orientalne", owoce jak u nas (te niby bardziej egoztyczne jednak wciaz lepsze niz w PL), jajka itp. Jada sie dobrze, zdrowo i choc typowa kuchnia chilijska jest uboga, co ma podloze historyczne, to jednak w dzisiejszych czasach jada sie wszystkiego po trochu. Rybki, owoce morza, miesko, warzywka, owocki. To nie Japonia, nie trzeba zmieniac przyzwyczajac sie do nowej diety.
miércoles, 19 de marzo de 2014
lunes, 17 de marzo de 2014
D.65/66 Viña del Mar / Valparaiso
Od rana przymierzam sie do stworzenia relacji z weekendu spedzonego na wybrzezu. Zrobilam tyle zdjec, ze chyba nie warto rozpisywac sie nadmiernie, bo kazda fotka mowi sama za siebie i wyraza wiecej niz milion slow. Nie jest jednak latwo pozostawic te relacje tylko zdjeciom, wiec cierpliwym serwuje tez i opisy. Mam nadzieje, ze nie za dlugie! W skrocie - bylo pieknie!
W piatek wieczorem wybralam sie z Juanem i naszym znajomym hiszpanem na piwko z okazji dnia sw. Patryka. Dla Raula to nie pierwszy raz kiedy praca wysyla go za granice. Przed przyjazdem do Chile, firma wyslala go do Brazylii. Gdy tam skonczyla sie jego misja, ten sam pracodawca postanowil wyslac go dalej, do Chile. Jednak to tutaj (a nie w Brazylii! 1:0 dla nas) postanowil zaczepic sie na dluzej. Obecnie poszukuje nowej pracy, by moc zostac z nami na stale. Na szczescie opowiesci o zyciu i smierci przy procentach skonczyly sie na tyle wczesnie, ze w sobote dalismy rade rano wstac, spakowac sie i wyruszyc na wybrzeze w tym samym skladzie co noc wczesniej. Raul ma samochod firmowy, wiec nie mielismy problemu z kombinowaniem srodka transportu. Volkswagen Bora dostaje po weekendzie ocene 4+. Google maps tym razem nie wyprowadzil nas w pole, wiec dojechalismy szybko i sprawnie do Viñi. Nie znajac miast, miejsc godnych polecenia, ani nie majac zielonego pojecia o niczym innym, zaparkowalismy auto przy slonecznej avenidzie tuz przy samym oceanie. Zobaczylismy dobrze wygladajaca restauracje przy samej plazy, a Raul od razu skupil sie na wolnoopiekajacym sie asado w kacie knajpy, widocznym juz z zewnatrz dzieki temu, ze caly budynek byl przeszklony. Postanowilismy wiec tam zasiasc a Juan zaczal badac, z pomoca Siri, najlepsze restauracje w Viñi. Okazalo sie, ze nasza knajpa znajdowala sie na liscie top 10. Zadzwonilam do pewnej Polki, ktora mieszka w Viñi i ktora poznalam przez internet (nie, chlopakow nie poznaje przez internet ;)) dzieki blogowi, ktorego prowadzi rowniez o swoich wrazeniach z Chile. Zapytalam sie czy zna to miejsce i ma ochote do nas dolaczyc. Usmiala sie do sluchawki i powiedziala: Taaak, znam bardzo dobrze. Pracuje tam. Co za zbieg okolicznosci! Po chwili przybyla do nas i zasiedlismy we czworke do fantastycznego obiadu pelnego ryb i owocow morza. Raul oczywiscie rzucil sie z radoscia na swoj kawal pieczonego miesa. Praktycznie caly dzien spedzilismy w tym samym miejscu. Pod wieczor Kasia musiala nas opuscic, bo wzywala ja praca..Ja, jako osoba z adhd turystycznym, wyrwalam sie ze stolu gdy panowie przeszli z wina na gin tonic i poszlam wartkim krokiem obejsc okolice. W miedzy czasie, poszlysmy tez z Kasia na plaze. Musialam obadac przeciez stan zasolenia jak i temperature oceanu. Zasolenie pikus, morze srodziemnomorskie przy pacyfiku to solniczka a temperatura, no coz.... jak w lodowce.
Ach! Zapomnialabym wspomniec o parze dziwolagow z Sacramento! Siedzieli przy stoliku obok i non stop nas zagadywali. Juan, ktory chetnie nawiazuje kontakt z ludzmi (a przy okazji siedzial najblizej), nawiazal z nimi w koncu rozmowe i dowiedzielismy sie, ze panstwo ci pochodza z USA, ze rzad kontroluje pogode i rozpyla chemikalia po niebie by miec kontrole nad deszczem i sloncem, ze krolowa Elzbieta sprawuje wladze nad 85% swiata, i ze przyjechali do Chile szukac domu bo nie moga juz zniesc szarego nieba Californi.Zapytalam ich lekko ironicznie czy byli juz w Santiago szukac czystego nieba i odpowiedzieli z pelna powaga na twarzach, ze owszem byli i nic nie zauwazyli dziwnego. (Ja codziennie rano tez nie widze nic dziwnego bo mi to smog zaslania) Nie jest to w zadnym stopniu istotne do opisu szalenstwa tych ludzi ale szanowna pani malzonka moglaby byc siostra Woody´ego Allena a pan malzonek jak na typowego amerykanina przystalo ubrany byl w szorty i t-shirt i opowiadal, ze jest najlepszym szefem kuchni na swiecie. Jesli gotuje tak samo dobrze, jak opowiada o szalenstwach tego swiata, to prosze Was - nie wybierajcie sie do zadnej knajpy nad jeziorem Taho, bo w jednej z nich mozecie spotkac tego czlowieka i stracicie 3 godziny na sluchaniu teorii spiskowych. Co jest takiego w tym narodzie, ze to wlasnie oni wierza we wszystkie te bzdury? To zawsze w USA laduje UFO, to zawsze w USA pojawia Wielka Stopa, Tom Cruise tez jest z USA...
Czas na zdjecia:
Viña fotografowana przez okno samochodu + popoludnie z Kasia:
Ta zruinowana konstrukcja to szczatki glownego molo Viña del Mar. Znajdowaly sie przy nim knajpki i inne typowe atrakcje turystyczne do czasu trzesienia ziemi w 2010 r.
Na drugim planie widac cos w rodzaju pustyni. Kolejna atrakcja jaka dostarcza Viña del Mar. Mozna wybrac sie tam i sprobowac szczescia na sand boardingu.
Gdy znudzilo mnie przedluzajace sie siedzenie przy stole...
Romantyczny landschafcik musi byc!
Nadszedl ten moment, ze zglodnielismy od nowa i musielismy przewiezc rzeczy do hotelu, ktory zarezerwowalam dzien wczesniej przez booking.com, polegajac glownie na cenie i opiniach pozostawionych przez Hiszpanow. To wazny elememt. Polegam bardzo na opiniach Hiszpanow z prostej przyczyny - im ciezko dogodzic. Cenia wygode i dobry standard. Sami buduja hotele w bardzo dobrym standardzie i nie raz przekraczajacym ilosc gwiazdek jaka stoi obok nazwy. Wiedzialam jednak, ze za te cene, nie rezerwuje Ritza. Nie zapominajmy tez i o tym. Przejechalismy przez cala dzielnice ludzi mlodych, imprezujacych, poubieranych w kolorowe szmatki (tak, doslownie), przypominajacych troche nacpanych hipisow w bardziej nowoczesnym wydaniu. Na koncu znajdowal sie wlasnie nasz hotel. Nie mam zdjec ale wrzucam link bo akurat w tym wypadku zdjecia nie klamia i oddaja rzeczywistosc w 100%, w przeciwienstwie do wiekszosci "internetowych wizytowek":
http://www.booking.com/hotel/cl/del-cerro.es.html?aid=318615;label=New_Spanish_ROW_Hotel-viSryJ86ciChbHunf7OVGwS18361713745%3Apl%3Ata%3Ap1%3Ap2%3Aac%3Aap1t1%3Aneg%3Akw_inurl%3Abooking.com%2Fhotel%3Aws%3D;sid=12a5932490307d0dde6357a3c47e3bbc;dcid=1;ucfs=1;srfid=af41d03147bfb40667c636779dc456c54d96b9cdX1
Gdyby ktos poszukiwal noclegu w Valparaiso, to miejsce to polecam. Jedyny minus - brak garazu/parkingu i niebezpieczna okolica, w ktorej ponoc kradna auta i zalecaja zaparkowac paredziesiat metrow dalej w Ibisie. Nasza Bora jednak przetrwala probe i pomimo, ze nalezy do rodziny VW, czyli rzekomo najbardziej "chodliwych" samochodow, to rano stala nietknieta i czekala na dalsza podroz. Co do bezpieczenstwa osobistego w Valparaiso to rowniez ponoc nalezy miec sie na bacznosci. Kasia na szczescie uniknela dwukrotnie kradziezy, zapuszczajac sie przypadkiem w jedna z ulic, gdzie nie nalezy przebywac pora wieczorowa. Zapytana jak to zrobila, ze uniknela kradziezy, odpowiedziala "po prostu umiem szybko biegac i glosno krzyczec". Taka przestroga dla podrozujacych... Kiedy poruszalismy sie po Valparaiso, mialam wrazenie, ze wiekszosc tych malych, kretych uliczek, spelnia kryteria "nie krec sie tam", ale znana jestem tez z tego, ze boje sie wszystkiego. Mialam ze soba dwoch facetow, wiec czulam sie bezpiecznie, ale wierze Kasi na slowo, ze chodzenie tam samej nie jest najwieksza atrakcja. Na kolacje udalismy sie do poleconej przez kolege Kasi restauracji z tarasem z pieknymi widokami. Jedzenie ok, ale bez wiekszego szalu, obsluga nastawiona "na nie" i nie przedluzalismy tym razem posilku do rana.
Zdjecie, ktore zrobilam w knajpie, mogliby (w mojej skromnej ocenie) umiescic za to jako material reklamowy na walentynkowa kolacje. Zdjecie lepsze niz rzeczywistosc tym razem.
Po kolacji powrot do naszej imprezowej dzielnicy i wreszcie sen. Rano po sniadanku opuscilismy hotel i udalismy sie na wycieczke po Valparaiso. Cale miasteczko lezy na wzgorach wiec nie raz pokonuje sie drogi polozone pod katem 45 stopni. Ominelismy jednak duzo turystycznych miejsc by poznac prawdziwe Valparaiso. Kolorowe domki, wszedzie wymalowane sciany, na wzgorzach mnostwo biedniejszych domkow, przypominajacych prawie brazylijskie fawele. Wszystko jest jednak tak kolorowe i wesole, ze latwo zapomniec o panujacej biedzie. Najbardziej zaskoczyl nas poranny widok na ocean. A raczej widok na brak oceanu, tam gdzie powinien sie on znajdowac.
Malunek obok naszego hotelu i kawalek naszej Bory.
Pozniej znowu wybralismy w droge wzdluz wybrzeza, mijajac Viñe, by zobaczyc dokad zabierze nas ta trasa. Bylo warto! I o tym niech przekonuja zdjecia!
Wspominalam wczesniej (przy okazji wycieczki nad jezioro Vichuquen) o algach cochayuyo, ktore tak bardzo mi smakowaly a sa trauma chilijskich dzieci. Tak wygladaja te algi zywe w wodzie.
Szczeki rekina. W Chile tez zyja rekiny, ale nie blisko plazy. Nie odnotowano przypadkow smiertelnych.
Lwy morskie!! Najwazniejszy punkt weekendu!
Dlaczego wszystkie skaly sa biale? Bo kormarany paskudza wszystko na bialo... Kto byl w Polsce w Katach Rybackich w rezerwacie kormoranow, ten wie ze nie tylko paskudza ale i smrodza.
A oto i opisywane przeze mnie (przy wpisie o mercado central) wczesniej locos. Taki jakby slimak
Reszta naszego skromnego obiadku...
Z dedykacja dla Taty! :) Przegrzebek chilijski
W takiej oto muszli zyl sobie wczesniej loco
I jeszcze wiecej lwow....
Nie za bardzo wiem co to za ptaszor ale bardzo zabawnie skakal gdy podmywala go fala zimnej wody
Skala pelna pelikanow
Skaczmy do gory jak kangury :) Po obiedzie w knajpce na plazy wybralam sie na skakanie po falach na tyle, na ile mi pozwolily szorty. Coz, i tak skonczylo sie to pozniej zmiana spodni... Po 3 minutach gdy zimno zmrozilo mi juz wszystkie kosci, przyzwyczailam sie kompletnie i spedzilam ponad godzine na zabawie w ganianie i chlapanie mew i pelikanow. Wyjatkowo glupie te ptaki...
W piatek wieczorem wybralam sie z Juanem i naszym znajomym hiszpanem na piwko z okazji dnia sw. Patryka. Dla Raula to nie pierwszy raz kiedy praca wysyla go za granice. Przed przyjazdem do Chile, firma wyslala go do Brazylii. Gdy tam skonczyla sie jego misja, ten sam pracodawca postanowil wyslac go dalej, do Chile. Jednak to tutaj (a nie w Brazylii! 1:0 dla nas) postanowil zaczepic sie na dluzej. Obecnie poszukuje nowej pracy, by moc zostac z nami na stale. Na szczescie opowiesci o zyciu i smierci przy procentach skonczyly sie na tyle wczesnie, ze w sobote dalismy rade rano wstac, spakowac sie i wyruszyc na wybrzeze w tym samym skladzie co noc wczesniej. Raul ma samochod firmowy, wiec nie mielismy problemu z kombinowaniem srodka transportu. Volkswagen Bora dostaje po weekendzie ocene 4+. Google maps tym razem nie wyprowadzil nas w pole, wiec dojechalismy szybko i sprawnie do Viñi. Nie znajac miast, miejsc godnych polecenia, ani nie majac zielonego pojecia o niczym innym, zaparkowalismy auto przy slonecznej avenidzie tuz przy samym oceanie. Zobaczylismy dobrze wygladajaca restauracje przy samej plazy, a Raul od razu skupil sie na wolnoopiekajacym sie asado w kacie knajpy, widocznym juz z zewnatrz dzieki temu, ze caly budynek byl przeszklony. Postanowilismy wiec tam zasiasc a Juan zaczal badac, z pomoca Siri, najlepsze restauracje w Viñi. Okazalo sie, ze nasza knajpa znajdowala sie na liscie top 10. Zadzwonilam do pewnej Polki, ktora mieszka w Viñi i ktora poznalam przez internet (nie, chlopakow nie poznaje przez internet ;)) dzieki blogowi, ktorego prowadzi rowniez o swoich wrazeniach z Chile. Zapytalam sie czy zna to miejsce i ma ochote do nas dolaczyc. Usmiala sie do sluchawki i powiedziala: Taaak, znam bardzo dobrze. Pracuje tam. Co za zbieg okolicznosci! Po chwili przybyla do nas i zasiedlismy we czworke do fantastycznego obiadu pelnego ryb i owocow morza. Raul oczywiscie rzucil sie z radoscia na swoj kawal pieczonego miesa. Praktycznie caly dzien spedzilismy w tym samym miejscu. Pod wieczor Kasia musiala nas opuscic, bo wzywala ja praca..Ja, jako osoba z adhd turystycznym, wyrwalam sie ze stolu gdy panowie przeszli z wina na gin tonic i poszlam wartkim krokiem obejsc okolice. W miedzy czasie, poszlysmy tez z Kasia na plaze. Musialam obadac przeciez stan zasolenia jak i temperature oceanu. Zasolenie pikus, morze srodziemnomorskie przy pacyfiku to solniczka a temperatura, no coz.... jak w lodowce.
Ach! Zapomnialabym wspomniec o parze dziwolagow z Sacramento! Siedzieli przy stoliku obok i non stop nas zagadywali. Juan, ktory chetnie nawiazuje kontakt z ludzmi (a przy okazji siedzial najblizej), nawiazal z nimi w koncu rozmowe i dowiedzielismy sie, ze panstwo ci pochodza z USA, ze rzad kontroluje pogode i rozpyla chemikalia po niebie by miec kontrole nad deszczem i sloncem, ze krolowa Elzbieta sprawuje wladze nad 85% swiata, i ze przyjechali do Chile szukac domu bo nie moga juz zniesc szarego nieba Californi.Zapytalam ich lekko ironicznie czy byli juz w Santiago szukac czystego nieba i odpowiedzieli z pelna powaga na twarzach, ze owszem byli i nic nie zauwazyli dziwnego. (Ja codziennie rano tez nie widze nic dziwnego bo mi to smog zaslania) Nie jest to w zadnym stopniu istotne do opisu szalenstwa tych ludzi ale szanowna pani malzonka moglaby byc siostra Woody´ego Allena a pan malzonek jak na typowego amerykanina przystalo ubrany byl w szorty i t-shirt i opowiadal, ze jest najlepszym szefem kuchni na swiecie. Jesli gotuje tak samo dobrze, jak opowiada o szalenstwach tego swiata, to prosze Was - nie wybierajcie sie do zadnej knajpy nad jeziorem Taho, bo w jednej z nich mozecie spotkac tego czlowieka i stracicie 3 godziny na sluchaniu teorii spiskowych. Co jest takiego w tym narodzie, ze to wlasnie oni wierza we wszystkie te bzdury? To zawsze w USA laduje UFO, to zawsze w USA pojawia Wielka Stopa, Tom Cruise tez jest z USA...
Czas na zdjecia:
Viña fotografowana przez okno samochodu + popoludnie z Kasia:
Ta zruinowana konstrukcja to szczatki glownego molo Viña del Mar. Znajdowaly sie przy nim knajpki i inne typowe atrakcje turystyczne do czasu trzesienia ziemi w 2010 r.
Na drugim planie widac cos w rodzaju pustyni. Kolejna atrakcja jaka dostarcza Viña del Mar. Mozna wybrac sie tam i sprobowac szczescia na sand boardingu.
Gdy znudzilo mnie przedluzajace sie siedzenie przy stole...
Romantyczny landschafcik musi byc!
Nadszedl ten moment, ze zglodnielismy od nowa i musielismy przewiezc rzeczy do hotelu, ktory zarezerwowalam dzien wczesniej przez booking.com, polegajac glownie na cenie i opiniach pozostawionych przez Hiszpanow. To wazny elememt. Polegam bardzo na opiniach Hiszpanow z prostej przyczyny - im ciezko dogodzic. Cenia wygode i dobry standard. Sami buduja hotele w bardzo dobrym standardzie i nie raz przekraczajacym ilosc gwiazdek jaka stoi obok nazwy. Wiedzialam jednak, ze za te cene, nie rezerwuje Ritza. Nie zapominajmy tez i o tym. Przejechalismy przez cala dzielnice ludzi mlodych, imprezujacych, poubieranych w kolorowe szmatki (tak, doslownie), przypominajacych troche nacpanych hipisow w bardziej nowoczesnym wydaniu. Na koncu znajdowal sie wlasnie nasz hotel. Nie mam zdjec ale wrzucam link bo akurat w tym wypadku zdjecia nie klamia i oddaja rzeczywistosc w 100%, w przeciwienstwie do wiekszosci "internetowych wizytowek":
http://www.booking.com/hotel/cl/del-cerro.es.html?aid=318615;label=New_Spanish_ROW_Hotel-viSryJ86ciChbHunf7OVGwS18361713745%3Apl%3Ata%3Ap1%3Ap2%3Aac%3Aap1t1%3Aneg%3Akw_inurl%3Abooking.com%2Fhotel%3Aws%3D;sid=12a5932490307d0dde6357a3c47e3bbc;dcid=1;ucfs=1;srfid=af41d03147bfb40667c636779dc456c54d96b9cdX1
Gdyby ktos poszukiwal noclegu w Valparaiso, to miejsce to polecam. Jedyny minus - brak garazu/parkingu i niebezpieczna okolica, w ktorej ponoc kradna auta i zalecaja zaparkowac paredziesiat metrow dalej w Ibisie. Nasza Bora jednak przetrwala probe i pomimo, ze nalezy do rodziny VW, czyli rzekomo najbardziej "chodliwych" samochodow, to rano stala nietknieta i czekala na dalsza podroz. Co do bezpieczenstwa osobistego w Valparaiso to rowniez ponoc nalezy miec sie na bacznosci. Kasia na szczescie uniknela dwukrotnie kradziezy, zapuszczajac sie przypadkiem w jedna z ulic, gdzie nie nalezy przebywac pora wieczorowa. Zapytana jak to zrobila, ze uniknela kradziezy, odpowiedziala "po prostu umiem szybko biegac i glosno krzyczec". Taka przestroga dla podrozujacych... Kiedy poruszalismy sie po Valparaiso, mialam wrazenie, ze wiekszosc tych malych, kretych uliczek, spelnia kryteria "nie krec sie tam", ale znana jestem tez z tego, ze boje sie wszystkiego. Mialam ze soba dwoch facetow, wiec czulam sie bezpiecznie, ale wierze Kasi na slowo, ze chodzenie tam samej nie jest najwieksza atrakcja. Na kolacje udalismy sie do poleconej przez kolege Kasi restauracji z tarasem z pieknymi widokami. Jedzenie ok, ale bez wiekszego szalu, obsluga nastawiona "na nie" i nie przedluzalismy tym razem posilku do rana.
Zdjecie, ktore zrobilam w knajpie, mogliby (w mojej skromnej ocenie) umiescic za to jako material reklamowy na walentynkowa kolacje. Zdjecie lepsze niz rzeczywistosc tym razem.
Po kolacji powrot do naszej imprezowej dzielnicy i wreszcie sen. Rano po sniadanku opuscilismy hotel i udalismy sie na wycieczke po Valparaiso. Cale miasteczko lezy na wzgorach wiec nie raz pokonuje sie drogi polozone pod katem 45 stopni. Ominelismy jednak duzo turystycznych miejsc by poznac prawdziwe Valparaiso. Kolorowe domki, wszedzie wymalowane sciany, na wzgorzach mnostwo biedniejszych domkow, przypominajacych prawie brazylijskie fawele. Wszystko jest jednak tak kolorowe i wesole, ze latwo zapomniec o panujacej biedzie. Najbardziej zaskoczyl nas poranny widok na ocean. A raczej widok na brak oceanu, tam gdzie powinien sie on znajdowac.
Malunek obok naszego hotelu i kawalek naszej Bory.
Pozniej znowu wybralismy w droge wzdluz wybrzeza, mijajac Viñe, by zobaczyc dokad zabierze nas ta trasa. Bylo warto! I o tym niech przekonuja zdjecia!
Wspominalam wczesniej (przy okazji wycieczki nad jezioro Vichuquen) o algach cochayuyo, ktore tak bardzo mi smakowaly a sa trauma chilijskich dzieci. Tak wygladaja te algi zywe w wodzie.
Szczeki rekina. W Chile tez zyja rekiny, ale nie blisko plazy. Nie odnotowano przypadkow smiertelnych.
Lwy morskie!! Najwazniejszy punkt weekendu!
Dlaczego wszystkie skaly sa biale? Bo kormarany paskudza wszystko na bialo... Kto byl w Polsce w Katach Rybackich w rezerwacie kormoranow, ten wie ze nie tylko paskudza ale i smrodza.
A oto i opisywane przeze mnie (przy wpisie o mercado central) wczesniej locos. Taki jakby slimak
Reszta naszego skromnego obiadku...
Z dedykacja dla Taty! :) Przegrzebek chilijski
W takiej oto muszli zyl sobie wczesniej loco
I jeszcze wiecej lwow....
Nie za bardzo wiem co to za ptaszor ale bardzo zabawnie skakal gdy podmywala go fala zimnej wody
Skala pelna pelikanow
Skaczmy do gory jak kangury :) Po obiedzie w knajpce na plazy wybralam sie na skakanie po falach na tyle, na ile mi pozwolily szorty. Coz, i tak skonczylo sie to pozniej zmiana spodni... Po 3 minutach gdy zimno zmrozilo mi juz wszystkie kosci, przyzwyczailam sie kompletnie i spedzilam ponad godzine na zabawie w ganianie i chlapanie mew i pelikanow. Wyjatkowo glupie te ptaki...
Suscribirse a:
Entradas (Atom)