sábado, 14 de junio de 2014

O Chilijczykach

Dzis post inny, bo nie o mnie. Dzis o Chilijczykach. A to sa straszne marudy z tych Chilijczykow. Zawsze przypisywalo nam sie te ceche jako hobby narodowe. Nie ma nic lepszego niz wstac i od rana sobie pomarudzic. Ewidentnie nie tylko my o tym wiemy. Powiedzialabym nawet, ze zostajemy mocno w tyle za naszymi przyjaciolmi z innego kontynentu. Tu narzekac mozna na deszcz bo ulice sa mokre, na zimno (bo przeciez +10 stopni to mroz, na dlugie godziny pracy, choc nic sie w tym czasie nie zrobilo, na ilosc kradziezy, choc nikt nikomu nie pomaga a wrecz udaje, ze nic nie widzi... lista powodow do marudzenia jest dluga i moglabym spedzic caly dzien wyliczajac powody do niezadowolenia u Chilijczykow ale najsmieszniejsze w tym wszystkim jest to, ze we wszystkich statystykach jakie widzialam i artykulach wynik jest zawsze ten sam - obywatele Chile sa co do zasady z zycia zadowoleni. Czy zatem marudzenie to ich hobby? W ostatnim tygodniu faktycznie padalo sporo, ale ja to widzialam raczej jako powod do radosci. Nie ma nic lepszego niz dzien po deszczu! Smog i caly syf miejski opadl, widac osniezone szczyty i sloneczko budzi do zycia. Nie da sie nic poradzic na to, ze jak deszcz pada to ulice sa mokre, wiec tu chyba marudza tak zeby sobie tylko pomarudzic. Jeden facet na ulicy powiedzial nawet "pieprzone Santiago! Tego w Londynie nie uswiadczysz!". Ciekawe, w ktorym Londynie byl, bo ten ktory ja znam, jest dosc deszczowy w porownaniu z Santiago, gdzie na palcach jednej reki moge policzyc ilosc mokrych dni w ciagu 5 miesiecy, jakie przyszlo mi tu przezyc do tej pory.
Najczestszym powodem do marudzenia jest jednak zimno. Smiac mi sie chce. Jedyne zimno jakie ja odczuwalam bylo w moim wlasnym domu. Do wczoraj. Na szczescie wlaczyli wreszcie ogrzewanie. Klimat jest tu bardzo laskawy. Raz bylo mi zimno poza domem - wczoraj rano. 1 stopien i troszke skostnialy mi lapki w drodze do pracy ale juz w ciagu dnia temperatura wzrosla do 13 stopni i naprawde nie ma nad czym plakac. Zimna biedaki nie zaznali prawdziwego. Zawsze sie w duszy smieje - wyslac takiego Chilijczyka do Warszawy w lutym i wroci z taka trauma, ze juz nigdy przez zeby nawet nie powie, ze mu zimno w Santiago.
Lubia tez narzekac na ilosc kradziezy w Chile. Faktycznie kradna tu na potege. W ciagu miesiaca obrobili dwie (juz ex) kolezanki z pracy. Jedna probowala sie bronic i nie chciala oddac torby i skonczyla na zwolnieniu trzy tygodnie. Druga nawet nie zorientowala sie kiedy ja okradli. Siedziala w stabucksie z kolezanka i dopiero kiedy sie zaczela zbierac do wyjscia zauwazyla, ze torba magicznie zniknela. W zadnym z tych dwoch przypadkow nikt nie zareagowal, a miejsca kradziezy byly zatloczone. W mojej obecnosci okradziono apteke z pampersow i innych produktow pierwszej potrzeby. Nikt nie zareagowal. Stwierdzono jedynie "O! Okradli nas."
Mam pierwsze negatywne bardzo wrazenie z Chile. W pewien dziwny sposob daje sie przyzwolenie spoleczne na kradzieze. Nikt nie reaguje, nikogo to nie obchodzi, jedynie wszyscy potwierdzaja - no tak, kradnie sie duzo. Lubia tez dawac rady - nie nos przy sobie rzeczy cennych. Rada dosc oczywista ale cenna. Nie wszyscy o tym wiedza czy pamietaja. W szczegolnosci turysci. Tych sie okrada bardzo latwo. O tym w innym poscie bo mialo byc o marudzeniu. Najsmieszniejszym powodem do marudzenia jest ilosc pracy, ktora niby obciazeni sa Chilijczycy. Dodam w temacie tylko tyle - wskaznik produktywnosci maja nizszy o wieeeeele od Hiszpanow, ktorzy juz mi sie wydawali wyjatkowo leniwi i malo produktywni. Nie bede nawet porownywac do Polakow, bo jestesmy jak pszczolki pracowici i ceni sie nas za wydajnosc.
Podsumowujac - Chile, nie marudz! Nie masz na co i po co!

miércoles, 11 de junio de 2014

Weekend z gosciem w domu p.2

Minal tydzien pracy i przyszedl kolejny weekend. Gosc wciaz byl z nami. Poczatkowo plany weekendowe skladaly sie z wyjazdu do Viñi i nawet mielismy zarezerwowane auto do wypozyczenia na pare dni. W ciagu tygodnia plany jednak ulegly zmianie, gdy szef postanowil zaprosic wszystkich na asado do siebie do domu, ktory znajduje sie rowniez na wybrzezu. W Algarrobo. Czyli na poludnie od Valparaiso. Juan pojechal z Pepe do Viñi a ja z nowymi znajomymi z pracy do szefa na wyzerke. Chalupa pieknie polozona na wzgorzu z widokiem na (bezpiecznie) oddalona plaze i slychac nawet szum oceanu. W zwiazku z tym, ze nie ma mozliwosci zeby jakis sasiad podgladal domownikow to wiekszosc prawie wszystkie sciany zewnetrzne tworza wielkie okna. Do tego fantatyczny taras z basenem i specjalnym miejscem do robienia asado. Malowniczo, cicho i spokojnie. Jedyne co "burzyc" moze ten spokoj to 3 wielkie biale psiaki przypominajace krzyzowke niedzwiedzi polarnych z owczarkami niemieckimi (od tych ostatnich z reszta rasa ta pochodzi naprawde). Jesli pamiec mnie nie myli to sa to owczarki szwajcarskie. A do tego male dwie biale kulki ujadajace. Dzien uplynal nam na jedzeniu, spacerowaniu i zwiedzaniu pobliskiego portu jachtowego. Moze kiedys stanie tam moja wlasna lodka... ;) Wieczorem podjechali po mnie Juan i Pepe z zamyslem zabrania do domu, ale goscinnosc szefa sprawila, ze do domu wrocilismy dopiero o 2 w nocy. Dzien spedzony wyjatkowo sympatycznie. Zintegrowalam sie ze wspolpracownikami i poodychalam troche wreszcie swiezym powietrzem bez smogu. Zdecydowanie moge powiedziec (dodatkowo piszac ten post z duzym opoznieniem), ze mialam duzo szczescia znalezc sie tam gdzie sie znalazlam. Atmosfera w pracy fantastyczna, szefowie super wyluzowani, choc oczywiscie nikt nie zapomina o tym kto szefem jest, interesujace projekty i perspektywa rozwoju i poszerzenia horyzontow.

W niedziele wybralismy sie na wycieczke w gory, tuz za miasto, korzystajac wciaz z pozyczonego auta. Mala miescinka narciarska nazywa sie Farellones i jak widac na zdjeciach ponizej, jest to raczej miejsce aktywne jedynie w sezonie. By dostac sie na sam szczyt trzeba pokonac 50 bardzo ostrych zakretow. Warto! Widok fantastyczny! A nad glowami lataja kondory! Niestety nie udalo mi sie sfotografowac zadnego, wiec nie ma dowodow. Moze nastepnym razem. Zamiast sie rozpisywac... zapraszam do galerii!


 W drodze na szczyt. Przystanek by nabrac swiezego powietrza i... zrelaksowac zoladek po 30 zakretach.






 Niebieska rzeka kolor swoj zawdziecza bogactwu w mineraly, ktore towarzysza czesto miedzi. W poblizu znajduje sie odkrywkowa kopalnia miedzi.


domingo, 1 de junio de 2014

Weekend- gosc w domu

Ostatni post o pracy, az wyrywal sie sam do napisania tak bardzo, ze postanowilam pierwszy raz zdac relacje nie w kolejnosci wydarzen. Zanim prace zaczelam byl weekend. A w weekend przylecial do nas z Caceres (Extremadura, Hiszpania - [nie] mylic z extremalna dziura), zwanym przeze mnie rowniez "zatesciogorogrodem", gosc specjalny. Przyjaciel rodziny i byly wspolnik w interesach rodziny Juana. Nie znalam go wczesniej, wiec wiadomosc Juana o tym, ze pewien facet w wieku mojego ojca zamieszka w naszym salonie przed dwa tygodnie, byla raczej wiescia srednio wyczekiwana. No ale trzeba byc uczynnym, pomocnym itd., w szczegolnosci dla przyjaciol rodziny. A do tego moze okazac sie przeciez, ze to rowny gosc. Wciaz nie wiedzac, ze zaczne zaraz prace, planowalam nawet wycieczki po Santiago. Przygotowalam mu tez liste swoich ciezko zdobytych kilku kontaktow, by pomoc mu w poszukiwaniu odpowiedzi na temat rynku nieruchomosciowego w Chile. Pepe ("skrot" od José) jest architektem, ale rowniez zna sie na sprzedazy i budowie budynkow mieszkalnych czy innych obiektow budowlanych od strony biznesowej. Zalatwilam mu nawet spotkanie z ludzmi u mnie w pracy. Co z tego wyjdzie, na dzien dzisiejszy nie wiadomo. Moze za jakis czas bede miala szanse napisac notke o dalszych losach Pepe w Chile. Kto wie? 
Pepe przylecial w sobote rano. Wedle Juana przegenialnych kalkulacji, na podstawie jego wlasnych doswiadczen z odprawami na tutejszym lotnisku, mial dojechac do domu o 10.30 rano. Jak zwykle kalkulacje Juana okazaly sie tak trafne, ze Pepe zaskoczyl nas domofonem o 8.30 w pizamach i z pytaniem "jeszcze raz. Kto przyjechal?". Zanim Pepe zdazyl wjechac winda na nasze pietro i usiasc na kanapie, ja zdazylam sie magicznie szybko wykapac i ubrac, by moc chociaz udawac, ze rzeczywiscie spodziewalismy sie go tak rano. Po paru chwilach pogawedki i gdy juz wszyscy bylismy gotowi do wyjscia, ruszylismy na powitalne sniadanie do pobliskiej kafejki. Pech chcial, ze dzien byl wyjatkowo mglisty, pelny smogu i ponury, wiec Pepe musial sobie wyobrazac jedynie, ze gdzies tam w tle pojawiaja sie sylwetki kordyliery. Po sniadanku ruszylismy na spacer, ktory mial byc krotka przechadzka orientacyjna a skonczyl sie 3 dzielnice dalej. Od sektora El Golf w Las Condes gdzie mieszkamy, przeszlismy przez prawie cala Providencie, kawalek dzielnicy Ñuñoa i doszlismy umierajac znowu z glodu na obiad do "nowej dzielnicy bohemy", czyli mylnie nazywanej dzialnica, avenida Italia. I wcale nie zjedlismy klusek. W tej okolicy zjesc mozna najlepsza paelle robiona na zywo w oknie knajpy przez hiszpanskiego szefa kuchni. Pomyslalam, ze moze bez sensu zabierac Hiszpana pierwszego dnia w Chile na hiszpanska paelle, ale Pepe gdy uslyszal o tym pomysle, az zawyl z radosci. I tyle z chilijskiej kuchni... La Iberica slynna jest rowniez z rozrywek poza gastronomia. Po godzinie obiadowej w weekendy czesto zaczynaja grac i spiewac flamenco wynajeci grajkowie, a ludzie po drugim drinku (obligatoryjnie gin&tonic/rum&cola jak na Hiszpanow przystalo) zaczynaja tanczyc Sevillane i tak do wieczora czas zleciec moze i nawet nie zauwazymy kiedy. Zabawowy nastroj raz niestety zaklocila policja, ktorej nie spodobalo sie, ze dwie osoby pily drinka na ulicy. Innych barow w okolicy zwykle nie zaszczycaja swa obecnoscia, ale Hiszpanom lubia pokazywac gdzie ich miejsce i przy okazji postraszyc kara wlasciciela. Obylo sie bez kary i imprezka trwala dalej. Pod wieczor okazalo sie, ze czeka mnie kolejna imprezka, ale tym razem mialam isc sama z kolezanka. Odebrala mnie z domu samochodem i zabrala w gory. Myslalam, ze to jakies 40km, ale to tylko ilosc ostrych zakretow i koniecznosc wolnej jazdy powoduja to zludzenie. W rzeczywistosci jest to ok 6 km za miastem, ale piekielnie nuzacych. Pomyslalam wtedy, ze lepiej za duzo nie wypic skoro juz na trzezwo (ok, tak prawie...) robi mi sie slabo w aucie od tych zakretow. Dojechalysmy do domu znajomych na zboczu. Cisza..... Absolutna cisza. Czyste, ostrzejsze i chlodniejsze powietrze. To tylko 400 metrow wyzej a o ile lepiej. Mozna sie upoic samym tlenem. Dom przepiekny, w polowie praktycznie ze szkla, jako ze nie ma sasiadow - jak wyzej, dom na zboczu wiec sasiad moze byc tylko wyzej a z drogi i tak nic nie widac bo....wlasnie! Bo! Bo do domu od drogi trzeba sie wspiac po 3 super ostrych zakretach i jak sie okazuje, trzeba tez miec auto z napedem na cztery kola. Duzy Hyunday Veracruz kolezanki jest w wersji absolutnie miejskiej z malym silnikiem i bez napedu i nie dal rady. Zrolowalysmy sie wiec z autem znow na dol i zostawilysmy w bramie modlac sie by byl tam wciaz jak przyjdzie pora powrotu. Jak pisalam nie raz, narodowy sport w Chile to kradzieze i sami miejscowi to podkreslaja, mowiac nawet, ze w wielu krajach ich nie lubia, gdy jezdza na wakacje, bo maja fame zlodziei. O samej imprezce nie ma co pisac. Wiadomy standard. Tu alkohol, tu cos tam, tu troche jedzonka, tu troche muzyczki, pogaduszki itp. Do momentu gdy w domu nie objawil sie nagle wielki kosmaty ptasznik i wygonil psa z jego lezanki. Pies zaczal szturchac, pajak nie dawal za wygrana, az w koncu zostal wyniesiony na zimno z powrotem gdzie przynalezy - do natury. Nie moge pochwalic sie zdjeciem kolorowego ptasznika, bo mimo ze byl piekny, to jednak jego obecnosc troche wstrzasnela mym spokojem i jakos nie mialam w tym momencie ochoty myslec o przyblizaniu sie do toczacej sie walki miedzy bulterierem a ptasznikiem. (Przypominam! Ptaszniki w Chile nie sa agresywne,a do tego ich jad nie jest w zaden sposob grozny. Zywi sie drobnym robactwem i jego jad przewidziany jest na malenkie gatunki. Do tego jest bojazliwy i woli sie schowac niz dziabnac). Choc zyciu memu rozedrganemu nie zagrazalo nic ze strony pajaka, to jednak respekt czuc.... I juz myslalam,ze wieczor z pajeczakami zamieni sie z powrotem w wieczor z drinkami, ale niestety nie. Ktos wspomnial, ze na tarasie na suficie siedzi wielki pajak i moze to mlody ptasznik. Pech chcial, ze wsrod nas znajdowal sie fanatyk i musial oczywiscie znow popisac sie pasja robalologa i przyniosl to paskudztwo do domu. Pajak 5 razy mniejszy od ptasznika a spowodowal u mnie atak paniki 5 razy wiekszy, niz emocje zwiazane z obserwowaniem jego ladniejszego i bardziej kosmatego kuzyna. Nie wiem na czym polega ten lek ale z jakiejs dziwnej przyczyny im mniejszy skubaniec, tym bardziej mnie przeraza. Gdy kolega, samozwanczy scout, obadal juz niechcianego goscia i stwierdzil, ze to nie jeden z dwoch smiertelnie jadowitych gatunkow, jakie zamieszkuja ten piekny kraj, myslalam ze moze troche mi ulzy. Niestety zimny pot dalej splywal mi po plecach a ja wciaz sie otrzepywalam w kazdym miejscu ciala z wrazeniem, ze cos po mnie pelza. Ponoc zrobilam sie czerwona jakbym dostala alergicznej reakcji i zrobilo mi sie piekielnie goraco na twarzy. Wciaz nie rozumiem dlaczego moj przyglupi organizm reaguje tak dziwnie tylko na nie-ptaszniki...(czyli jakies 90% pajeczej populacji), ale chyba oficjalnie mozna nazwac to fobia.

Nie musze chyba dodawac, ze zdjecie nie jest mojego autorstwa. Dostalam je mailem od znajomych, ale niestety ptaszniczka nie moge sie doprosic :( a byl piekny - rozowo szaro czarny.