miércoles, 14 de mayo de 2014

Dumny swiezo upieczony pracownik raportuje

No i stalo sie! Wreszcie! Upragnione i wyczekane pozwolenie na prace wreszcie moje!
Kazdy na pewno przechodzil przez taki etap, ze gdy czekal na cos z utesknieniem, to cos nie nadchodzilo. Dopiero gdy juz sie poddajemy i przestajemy wyczekiwac, wreszcie to cos pojawia sie samo. I tak wlasnie w srode (dzien 118) wreszcie pojawila sie na stronie Extranjerii wzmianka o tym, ze moge zglosic sie,po dokonaniu oplaty, po moje pozwolenie na prace. Popedzilam szybko do banku zrobic przelewik i poszlam swietowac z kolezanka przy surowej rybie owinietej ryzem. Udalo mi sie dosyc szybko zarezerwowac wizyte poprzez system zgloszen online (o tym w notce pt. "od turysty do profesjonalisty - part 1") i juz w piatek w poludnie odebralam bez kolejek i problemow swoj swistek papieru. Poinformowalam szybciutko swojego pracodawce o tej wspanialej wiadomosci i od razu powiedzieli mi: "zapraszamy w poniedzialek o 8.30".
8.30? fuj. kto zaczyna prace o takiej chorej godzinie? Coz, trzeba bedzie sie przyzwyczaic. O tym co dzialo sie w weekend, napisze w nastepnym odcinku. Przeskoczmy od razu do poniedzialku. Wstaje o nieludzkiej godzinie (do tej pory budzilam sie wlasnie o tej 8.30...), robie sobie kawe jak zwykle i juz chce isc pod prysznic gdy nagle straszy mnie grobowy ton Juana: czy Ty musisz wstawac tak rano? Czy Ty naprawde musisz robic tyle halasu?
Czy on mowi powaznie?? Przygotowalam sobie absolutnie wszystko poprzedniego wieczora,by wlasnie oszczedzic sobie i jemu porannej krzataniny, a do tego znosze jego poranny balagan od 4 miesiecy i jeszcze zdarzalo mi sie zrobic mu sniadanie. O nie, nie. Chyba sie nie dogadalismy. Ale kto ma sile i czas dyskutowac rano? Jak ktos naprawde ma, to lepiej niech to przemilczy, bo i tak mu nie uwierze. Wypadlam z domu jak z procy i dojechalam do pracy...pierwsza. Pocalowalam klamke, jak to sie ladnie mowi. Usadowilam sie na dole w recepcji w oczekiwaniu na kogokolwiek kto otworzy biuro i wpusci mnie do cieplego srodka. Tak sobie poczekalam prawie pol godziny. Szybki wstep o tym jakie sa zasady, jak sie obsluguje komputer (moze nie wszyscy w Chile wiedza?), gdzie sa materialy, biblioteka, lazienki, itp. Pozniej szybkie spotkanko ze wszystkimi szefami po kolei, bo kazdy chcial dodac cos od siebie i powitac oficjalnie. Gdy juz mialam calkowity balagan w glowie i nie wiedzialam jak trafic z powrotem do swojego biurka, mimo ze jestesmy malym biurem, to porwala mnie jeszcze na koniec pewna pani dyrektor i upewnila sie, ze poinformowano mnie o zasadach poufnosci jakie nas obowiazuja. Spokojnie, nie pracuje w NASA...jeszcze! Zadziwil mnie fakt, ze pani dyrektor dala mi jasno do zrozumienia, ze w firmie sa dwie osoby, ktore maja w zwyczaju pytac bezposrednio o wysokosc zarobkow. Naturalnie o takich rzeczach nie mialam w planach rozmawiac z nikim, ale fakt, ze wskazano mi konkretnie i wyraznie osoby, z ktorymi lepiej w ogole nie wdawac sie w rozmowy o czas pracy czy zarobki mnie troche zdziwil. Rozumiem, ze musieli miec wczesniej problemy z tymi osobkami. Ciekawostka. Tematu nie drazylam. Przytaknelam i poszlam na ostatnie z rundy spotkan. Z moim bezposrednim szefem. Mielismy okazje poznac sie wczesniej podczas roznych eventow poza firma oraz na rozmowie o prace, wiec przynajmniej jedna znajoma twarz. Szybki przydzial zadan i do roboty. Pouczylam sie troche z rana, czas szybko zlecial do pory obiadowej. Szef zaprosil mnie na powitalny obiad i postanowil byc dobrym aniolem strozem i pilnowac by niczego mi nie zabraklo. Zrobil za mnie liste rzeczy, ktorych mi brakowalo - moglabym bez nich zyc, ale ewidentnie on myslal inaczej i juz nastepnego dnia zmieniono mi krzeslo, przyniesiono nowa lampe i stos markerow i innych biurowych bzdetow. We wtorek dowiedzialam sie, ze wyjscie na obiad nie jest opcjonalne. Wyjscie na obiad jest przymusowe!! Przy drzwiach do biura wisi maszynka z czytnikiem linii papilarnych. Codziennie rano gdy zglaszamy sie do roboty musimy palec do czytnika wsadzic i maszyna odpowie nam: dziekuje i wydrukuje swistek z godzina. Nowoczesna wersja przybijania kart w fabryce... Przed i po obiedzie rowniez nalezy przystapic do tego samego procederu. Dzis, w srode, dowiedzialam sie tez, ze nadgodziny nie istnieja. Bylam przyzwyczajona do tego, ze nie istnieja, ale ze wzgledu na to, ze czas pracy to tylko teoretyczny zapis w umowie. Tutaj nadgodziny nie istnieja bo kaza isc do domu i sie zrelaksowac, tudziez isc relaksowac sie w inne miejsce. W kazdym razie nie ma siedzenia w robocie. Zasiedzialam sie dzis przez ilosc spotkan w ciagu dnia i chec nadrobienia zaleglosci przez stracony na nich czas, ale szef ktory akurat przechodzil bo sam wychodzil po ostatnim swoim spotkaniu do domu, mnie pogonil i kazal juz isc bo "jutro tez mozna pracowac". Na obiad tez kazano mi isc sila. Powiedzieli, ze jak nie jestem glodna to mam chociaz isc na spacer i nie pojawiac sie przez godzine w biurze. Musze nauczyc sie nowych zwyczajow bo chwilowo czuje sie jak kosmita, ktory dopiero co wyladowal na nowej planecie Ziemia.

lunes, 5 de mayo de 2014

Los Andes i okolice. Czesc 2

Niedziela.

Znow wczesna pobudka, szybki prysznic, spakowanie gratos, sniadanie i do auta. Czekala na nas w recepcji pracownica hotelu, ktore miala pojechac przed nami autem by wskazac nam droge do stajni, skad mielismy ruszyc konno na wyprawe po dolinie Aconcagua. Gdy pytalismy w hotelu o cene tej wyprawy uslyszelismy 25.000 od osoby za dwie godziny. Wydalo nam sie troszke drogo, ale wciaz w porownaniu z cena w San Francisco (15.000 za pol godziny), stwierdzilismy ze to dobra oferta. Dalismy sie nabic w butelke i to jeszcze domknieto nas korkiem. Wstyd pisac o tym, jak nas oszukala kobita... Wydawalo nam sie podejrzane, ze kase zbiera ona z gory a nie wlasciciel koni po skonczonej wycieczce, wiec gdy juz nawiazalismy dobry kontakt z naszym huaso to wypytalismy go, udawajac glupkow (a moze wcale nie musielismy udawac), ile ta przyjemnosc tak naprawde kosztuje. Pan szybko odpowiedzial, ze 10.000 od "lebka". Bardzo sie zdenerwowalismy na te glupia dziewuche z hotelu i zrobilo nam sie bardzo zal naszego huaso, bo wygladal naprawde biednie a panienka nie roznila sie wiele od przecietnego mieszkanca dobrej dzielnicy w Santiago. Ustalilismy miedzy soba pozniej, ze trzeba bedzie dac huaso jakis napiwek (pomimo wyprania nas z pieniedzy wczesniej) bo prowadzil nas piekna droga przez doline i dbal wciaz o nasz komfort. Do tego widac bylo jak wazne sa dla niego jego konie, i ze nie jest jednym z typowych oszustow (patrz San Francisco i ich tandetna oferta konska) i rzeczywiscie chce by ludzie mieli frajde.
Przejazdzka byla fantastyczna. Huaso prowadzil nas drogami ciagnacymi sie wzdluz kilometrowych winnic i co jakis czas konie podjadaly sobie liscie winogron. Dolina Aconcagua to jedno z piekniejszych miejsc w okolicy. A do tego posiada idealny klimat do produkcji wina (srednio 240-300 slonecznych dni w roku). Najbardziej goracy i suchy region winiarski Chile. Klimatycznie jest to region zblizony najbardziej do srodziemnomorskiego, zatem szczegolnie nadaje sie do uprawy win czerwonych. Czego dowodem jest fakt, ze winem obsadzone sa podnoza gor (zwykle bardziej wilgotne w innych czesciach kraju/swiata) oraz to, ze nieprzerwanie uprawiane jest od polowy XIX w. Od tamtej pory tez wino produkuje winnica rodziny Errazuriz - moje do tej pory ulubione Carmenere. Doline nawadnia (poza nowoczesnymi systemami) rzeka o tej samej nazwie - Aconcagua.
Czego nauczylam sie o koniach w Chile po wczorajszej wycieczce (i co potwierdzilam rowniez researchem w internecie)?
Kon lubi luz. Takie ot proste stwierdzenie. Nauczona w Polsce, ze konia prowadzi sie calym cialem z naciskiem na sygnaly dawane lydkami, moglabym sobie powtarzac te sygnaly do woli na koniu chilijskim. Kon chodzi tutaj na sygnaly dawane glosowo i przy uzycia DELIKATNIE (!) paseczka skorzanego doczepionego do koncowki wodzy. Przede wszystkim kon musi miec luz. Puszczamy wiec wodze i dajemy mu pol metra wiecej niz to co daje sie koniowi w Europie. Nie bedzie galopowal dopoki nie poczuje sie wolny. Skrecamy tez inaczej. Lydki niech spoczna. Kon skreca gdy poczuje wodze na szyi. Czyli jesli skrecamy w prawo to (trzymajac wodze w jednej rece) przesuwamy reke w prawo i kon czuje lewa wodze na szyi i zaczyna skrecac. Nie ma tu mowy o zadnych wyginaniu konia, wyginaniu swojego ciala czy przestawianiu ulozenia nog. Czy kon z takim luzem nie wywinie nam numeru? Ha, sprobowalby! On wie, ze nie wolno. Nikt nawet nie wiaze konia do drzewa podczas odpoczynku na lace. Kon nie pojdzie nigdzie. Je sobie trawke i czeka na pana. Wolno mu jesc i pic i nikt nie wie co to znaczy, ze moze sie od tego "zapoprezyc". Kolejna wazna roznica to siodlo. Prosta kulbaka, w ktorej sie siedzi jak w foteliku dzieciecym przy stole - raczej sie nie da spasc a wygodnie jak na kanapie. Znalazlam nawet wygodne miejsce by przewozic butelke wody - miedzy brzuchem a przednim lekiem. Koniec gadania, czas na zdjecia, bo moge godzinami opisywac fantastyczne wrazenia i krajobrazy, ale zdjecia zrobia to lepiej ode mnie. Zapraszam do galerii!


Startujemy! Tu jeszcze myslalam, ze na cos sie zda moja umiejetnosc trzymania wodzy po angielsku (Bez sensu!).



 Tu juz wiedzialam, ze to co robie nie ma dla tego konia wiekszego znaczenia, ale zeby do zdjecia nie uciekla mu glowa, postanowilam przytrzymac przez chwile poze :) W dolinie. Za mna osniezone szczyty w tle.
 Nasz huaso zgodzil sie na jedno zdjecie. I nie wiem czemu tylko mi pozwolil.






 Juan i Gorka zdobywaja szczyt


 Gorka macha do nas z gory
 Moja mala, poczciwa konina - Cyganka :)
 Patrzymy sobie nostalgicznie razem na gory...
 

Los Andes i okolice

Sobota - dzien 114 pobytu w Chile

Rano wczesnie zwleklismy sie z lozka, spakowalismy malutka walizeczke i pojechalismy z Pia i Gorka autem za miasto. Wycieczka niedaleka, bo do malych wioseczek polozonych jedynie godzinke drogi od domu, ale jakby do zupelnie innego swiata. Wyjechalismy z RM (Region Metropolitana) i znalezlismy sie w Regionie V - Valparaiso. Na wszelki wypadek dodam, ze to Region Piaty, a nie "V" od nazwy miasta. Chile podzielone jest na regiony oznaczone cyframi rzymskimi. Choc maja tez i swoje nazwy to jednak czesciej wymieniane sa numerami. Wyjatek stanowi wspomniany wczesniej RM (region stoleczny), on numeru nie posiada oficjalnie. I tak numeracja ta szla od polnocy na poludnie od I do XII, ale w 2006 roku dodane dwa kolejne regiony XIV (Los Ríos)  i XV (Arica y Parinacota), ktore zbuzyly porzadek. Zatem nieoficjalnie wiadomo, ze RM musi nosic numer XIII.
I tak idac od gory:
XV - Región de Arica y Parinacota (stolica Arica)
I - Región de Tarapacá (stolica Iquique) - to ten pechowy rejon dotkniety najbardziej trzesieniem ziemi marcowym;
II - Región de Antofagasta (stolica Antofagasta)
III - Región de Atacama (stolica Copiapo)
IV - Región de Coquimbo [czyt. kokimbo] (stolica La Serena - zalozona przez hiszpana Pedro de Valdivia - o nim w notce kulturalnej - muzeum historyczne i katedra)
V - Región de Valparaíso (stolica Valparaíso)
VI - Región del Libertador General Bernardo O'Higgins (stolica Rancagua)
Miedzy wschodnimi czesciami V i VI znajduje sie RM de Santiago, ze stolica oczywiscie w Santiago
VII - Región de Maule (stolica Talca)
VIII - Región de Bíobío (stolica Concepción - jesli pamiec mnie nie myli, to rowniez miasto zalozone przez Pedro de Valdivie)
IX - Región de la Araucanía (stolica Temuco)
XIV - Región de los Ríos [region rzek] (stolica Valdivia)
X - Región de los Lagos [region jezior, czyli prawie mazury) (stolica Puerto Montt)
XI - Región Aisén del General Carlos Ibáñez del Campo [w skrocie Aisén] (stolica Coihaique - sama nie wiem jak to poprawnie przeczytac by akcentu nie wstawic w zle miejsce)
XII - Región de Magallanes y de la Antártica Chilena (stolica Punta Arenas) czyli pingwinolandia i moj cel podrozy numer 1.

Konczac dygresje z lekcja geografii w tle, wracam do tematu glownego - wycieczki po wioseczkach w Regionie V. Gdy dojechalismy do naszego pierwszego celu - wioseczki, w ktorej znajdowal sie nasz hotel - Rinconada de Los Andes, przypadkiem natrafilismy na konkurs chilijskiego tanca tradycyjnego cueca (Szczesliwy przypadek numer 1). Zjechalismy wiec z drogi, zaparkowalismy auto i wyskoczylismy z aparatami czatowac na uczestnikow. Pierwszy raz mialam okazje zobaczyc jak tanczy sie cuece. Oto jak prezentuja sie uczestnicy w swoich kolorowych strojach (na koncu wchodzi para zwyciezcow zeszlorocznego konkursu regionalnego [RV]):


O samym tancu cueca nie wiadomo do konca ani skad sie wzial, ani kiedy zaczeto tanczyc. Cueca dopiero od niedawna wpisana jest do rejestru jako taniec narodowy (1979 r.). Jak widac na filmiku, stroje sa kolorowe a spodnice kobiet rozkloszowane. Przypominac ma to troche taniec godowy kury i koguta. Stad rola kobiety w tancu jest mniej aktywna niz jej partnera, ktory zbliza sie do niej wykonujac kroki podobne do tupania, probujac jej zaimponowac. Kobieta przyjmuje powoli zaloty i partnerzy tancza razem dalej.  Oto kilka przykladow tego smiesznego tanca:









Pozniej pojechalismy do hotelu zostawic bagaze i zaczerpnac troche informacji turystycznych od pan pracujacych w recepcji. Sposrod wielu atrakcji, jak piknik pod gwiazdami polaczony ze zwiedzaniem jednej z kilku lokalnych winnic i degustacja wina czy lowienie ryb o swicie w gorskim potoku, postanowilismy jednak wybrac prostsze rozwiazania. W planach mielismy wycieczke rowerowa po dolinie Aconcagua, ale niestety wielki obiad i klopoty z poruszaniem sie z pelnymi brzuchami sprawily, ze musielismy jednak wsiasc do auta. I nic straconego (jak okaze sie pozniej!).



Jednak zanim wyruszylismy na podboj wiosek, obeszlismy muzeum, jakie znajdowalo sie w naszym hotelu. To nie tylko hotel ale tez i winnica. W muzeum ustawiono stare maszyny i urzadzenia, ktorych uzywano kiedys w produkcji wina. Jednak przypomina to bardziej korytarz strachu z wesolych miasteczek (tak ironicznie te strachy w wesolych miejscach ustawiaja...). Jako ostatnia, porownywana do japonskiego turysty z aparatem zawsze gotowym, krazylam po ciemku po salach a w jednej az podskoczylam ze strachu. Nic nie ma strasznego w manekinie ubranym w worek niby, ale jakos jak sie nie jest przygotowanym i manekin ten wylania sie nagle za zakretem w ciemnej sali, a dodatkowo jest sie samym, to jakos mozg mi nagle figla splatal. Na koniec trafilismy do sali gdzie mily pan, opiekun winnicy, akurat pakowal winogrona i sloiki z pysznosciami. Poczestowal nas figami w syropie a dodatkowo po tym jak mu naopowiadalam jak kocham winogrona, dal nam dwie wielkie siaty tychze cudnych owocow (szczesliwy przypadek numer 2).






Zjedlismy wiekszosc winogron  w drodze gdy krazylismy po pustkowiach i gubilismy sie w kolko. Wreszcie dojechalismy do wioseczki San Francisco de Los Andes , w ktorej malowniczo polozony jest osrodek San Francisco Lodge. Nazwa sama mowi za siebie - male drewniane domeczki. Wlasciciele poszli jednak dalej i postanowili "dorobic" troche atrakcji swoim gosciom. I tak powstaly sztuczne stawy zarybione, gdzie za pare groszy zlowic mozna swoja pierwsza w zyciu rybe, trzy razy za drogie przejazdzki konne po okolicy - 15.000 za pol godziny jazdy (i jak sie zorientowalismy szybko, wycieczka dookola osrodka czyli bez sensu), malpi gaj - czyli mosty linowe nad woda dla spragnionych kapieli, bo ta jest nieunikniona, itp. Czyli takie miejsce troche dla "gringos"*. Jako, ze nie ma co robic w okolicy to w sumie zrozumiale, ze wymyslaja co moga. Nie skorzystalismy z zadnej z tych atrakcji za to przeszlismy sie po okolicy i podziwialismy widoki - BEZCENNE.










W drodze do domu zahaczylismy jeszcze o pare wsi w poszukiwaniu typowego chilijskiego poncho jakie nosza tutejsi huaso (czyt. glaso). Najprawdopodobniej kazdy wie co to argentynski gaucho, wiec skroce tlumaczenie, co to huaso. Najprosciej mozna powiedziec, ze to taki chilijski cowboy. Czesty bywalec rodeo, wlasciciel ranczo, czy po prostu mieszkaniec wsi hodujacy konie. Wybor byl niestety maly bo pora dnia nie sprzyjala juz zakupom i nie znalazlam nic odpowiedniego dla siebie ale przyznac trzeba, ze ceny byly naprawde w porzadku. za 15.000 mozna kupic porzadne poncho z welny owczej a za 17.000 z alpaki. Bardzo cieple i dobrze wykonane. Niestety nie moje kolory wiec poszukiwanie ponczo trwa i moze podczas nastepnej wyprawy gdzies znajde. Czas jednak nie byl stracony bo brak ponczo usprawiedliwily gorace churros (jak te hiszpanskie, ktore macza sie w goracej czekoladzie) i woreczek prazonych orzeszkow w miodzie.
Wrocilismy do hotelu, i niektorzy poszli zazywac masazy, jako ze w osrodku miescilo sie rowniez SPA. Ja postawilam jednak na przeczesywanie przewodnika Lonely Planet w poszukiwaniu info o Atakamie. Wieczorem wybralismy sie znowu na wycieczke autem w poszukiwaniu kolacji. To jednak nie Santiago i na prozno szukac knajpek. To prawdziwe wioski. Nie ma nic. Cudem natrafilismy jednak na otwarte (wstyd sie przyznac....) centrum handlowe i udalismy sie, omijajac szerokim lukiem jadlodajnie takie jak McDonald´s czy Burger King, do czegos w stylu Jeff´sa, Ruby Tuesday, czy innej kiepskiej amerykanskiej garkuchni. Nastawilismy sie juz, ze bedzie zle, tlusto i tuczaco i z takim przekonaniem kazdy z nas zjadl ze smakiem wielkiego hamburgera ociekajacego tluszczem. Co najsmieszniejsze, nawet w tak podlym miejscu, wino jest dobre. Wino w Chile po prostu nie moze byc zle! Niech zyje wino! Niech zyje Chile!





*gringos -  poczatkowo termin uzywany w niektorych czesciach Am. Pd. w odniesieniu do Europejczykow lub innych nie do zrozumienia dla ludnosci miejscowej. Pozniejsza wojna miedzy USA a Meksykiem spowodowala zmiane znaczenia slowa gringo na pogardliwa nazwe mieszkanow USA. Choc w wielu krajach gringo moze wiele roznych znaczen, to jednak dalej najbardziej popularnym znaczeniem jest "ktos kto nie mowi po hiszpansku" (w znaczeniu pochodzenia!) i nie ma to najczesciej na celu urazic nikogo. Ja jestem gringa (mimo, ze po hiszpansku mowie bez problemu)  i zupelnie mi to nie przeszkadza. W moim poscie jednak uzylam slowa gringo, tak jak uzywaja go czesto miejscowi - by posmiac sie troche z turystow, ktorzy zupelnie nie maja pojecia gdzie sie znajduja i jak sie zachowac, a do tego sa troche ignorantami i zwiedzaja miejsca tylko najbardziej turystyczne i chetnie korzystaja z miejsc all-inclusive. Przywoza pozniej nic nie znaczace pamiatki i nazywaja sie wielkimi podroznikami. Nie tedy droga, kochani. W Ameryce Poludniowej trzeba dobrze wiedziec gdzie sie jest i jak sie zachowac. Jak nie poczytamy to nas nabija w butelke piec razy zanim sie obejrzymy. Nas tez nabito ( i o tym w nastepnym poscie), wiec sie nie wymadrzam, tylko radze i ostrzegam. :)







Rocznica Konsytucji 3 Maja w rezydencji pani Ambasador


30 kwietnia (sroda) pani Ambasador RP urzadzila w swojej rezydencji skromna impreze majaca na celu zgromadzenie polonii w Chile podczas celebracji rocznicy Konstytucji 3 Maja. Z tej okazji do Santiago przyjechala tez z Viñi del Mar, znana z mojej wczesniejszej opowiesci, Kasia. Rano spotkalysmy sie u mnie w domu na kawce a potem wspolnie wybralysmy sie do rezydencji pani Ambasador, do ktorej piechotka mozna dotrzec w kwadrans od mojego mieszkanka.
Na wydarzenie przybyli licznie nie tylko Polacy, ale rowniez przedstawiciele korpusu dyplomatycznego innych panstw. Pani Ambasador chyba sama dobrze rozumie jak to jest spedzac Wielkanoc, ktora przeciez wypadla w tym roku w okolicach majowki, samemu za granica i to tak daleko od domu. W zwiazku z tym, zadbala by gosciom nie zabraklo polskich akcentow w roznoszonych tacach ze skromnym poczestunkiem. Od razu lezka mi sie zakrecila w oku, gdy zobaczylam proste kanapeczki ze sledzikiem z cebulka. Rzucilam sie od razu na dwie. Pozniej krazyl rowniez jablecznik na tacach i trzeba przyznac, ze byl naprawde dobry. O czym swiadczym moze rowniez fakt, ze znikal z tac z predkoscia swiatla. Gdy juz prawie wszyscy mieli kieliszki w dloniach odspiewalismy razem hymn chilijski a pozniej oczywiscie tez i Mazurek Dabrowskiego. Swietowalismy nie tylko rocznice Konstytucji ale tez dziesieciolecie obecnosci Polski w UE oraz wejscie do NATO. Przyjmijmy, ze z miesiecznym opoznieniem mozna swietowac i to wydarzenie.  
Po toascie Kasia wypatrzyla grupke Polek - rozpoznala je po tym, ze spiewaly tylko polski hymn. Podeszlysmy, przywitalysmy sie i tak juz pozniej spedzilysmy cala impreze. Monika mieszka tu juz ponad 3 lata i uczy angielskiego. Poznala Dominike i Anie w autobusie w drodze na impreze. Dominika i Ania mieszkaja w Santiago dopiero od 2-3 miesiecy i poznaly sie przypadkiem na kursie jezyka hiszpanskiego. Kasia i ja poznalysmy sie przez bloga. Czyli wszystkie znajomosci zaczely sie w sumie z przypadku. Dziewczyny maja mnostwo miedzynarodowych doswiadczen wiec tematow nam nie brakowalo przez caly dzien. Poznalysmy wiele ludzi -m.in. Ambasadora Hondurasu, ministra spraw zagranicznych z Ekwadoru, polskiego attache wojskowego, ktorego misja dyplomatyczna obejmuje kilka krajow Ameryki Poludniowej oraz jego przesympatyczna zone, jak i wielu przedsiebiorcow. Rozmowom nie bylo konca, chociaz event planowo mial byc zorganizowany tylko na 2 godzinki. Po tym jak dwukrotnie przekroczylismy ten czas, panowie odpowiedzialni za demontaz namiotu rozstawionego w ogrodzie postanowili po prostu wejsc na teren i zaczac rozmontowywac konstrukcje, dajac nam znac, ze to juz koniec balu. Wciaz bylo nam malo pogaduszek. Wybralismy sie duza grupa Polakow do pobliskiej chinskiej knajpki (jak za dawnych czasow w Warszawie chadzalo sie na "chinczyka") i narobilismy szumu i halasu a kelnerka nie nadazala za naszymi zamowieniami i ciaglymi zmianami. Rozeszlismy sie pod wieczor w dobrych nastrojach, wymienilismy sie telefonami i innymi danymi i planujemy wkrotce kolejne spotkanie.

ps. jedno juz bylo, ale przegapilam je przez wyjazd na weekend - o czym w kolejnej notce.





 Kilka zdjec pochodzi od Kasi. Nie chce sobie przypisywac ich autorstwa :)